Spotkania, spotkania, spotkania…USA i Kanada 2010.Relacja cz.III.

Bożena i Andrzej Daukszewiczowie, to moi znajomi jeszcze z olsztyńskich czasów. chodziliśmy do jednej klasy w szkole podstawowej nr 1. Potem każdy poszedł w swoją stronę. I już po …dziestu latach za pośrednictwem pewnego portalu społecznościowego odnaleźliśmy się. Okazało się, że Bożena związała się z Andrzejem „na dobre i na złe” oraz, że od tamtego czasu tworzą świetną parę. I od słowa do słowa, od maila do maila i od zdarzenia do zdarzenia spotkaliśmy się w efekcie w ich domu – w ich nowej ojczyźnie. Ani Bożena, ani Andrzej nie zmienili się na tyle, abym nie mógł ich rozpoznać. Co więcej – nie miałem z rozpoznaniem najmniejszego problemu :-) ) Rozmowy o życiu i minionych latach rozpoczęliśmy w steak house, do którego zaprosili nas Bożena i Andrzej. Luuudzieee… Jednym z niewielu powodów dla których mógłbym zamieszkać w USA są tamtejsze steki. Smak, konsystencja, kolor – nieosiągalne (ech… niestety!) w naszym kraju. Niebo w gębie i poezja! Taki stek. Wielki i wykończony na „medium”. No, ale rozmowy były ciekawsze. Dowiedzieliśmy się co robią, co myślą i co czują nasi gospodarze, co porabiają ich córki. Pogadaliśmy – jak to zwykle przy takich okazjach – o naszych wspólnych znajomych. Tych, których wspominamy dobrze i tych… pozostałych. Tak przy okazji wydało się parę spraw z przeszłości! Między innymi to, że z Andrzejem chodziłem do jednej klasy w podstawówce, a z jego najbliższym kuzynem – Adamem, chodziłem przez 4 lata do jednego ogólniaka w Olsztynie. A Andrzej i Adam, to synowie braci bliźniaków. Niezłe, prawda? Powspominaliśmy sobie czasy podstawówki oraz naprawiliśmy pokaźny kawałek świata i rzeczywistości! Bożena i Andrzej objawili się jako ludzie inteligentni, rozsądni, wrażliwi. Rozmowa z nimi była dużą przyjemnością i w jakimś sensie wyzwaniem. W przypadku spotkań po wielu latach zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że coś, albo nic nie „zaiskrzy” pomiędzy nami. A to z powodu odmiennych poglądów na świat i ludzi, zapatrywań na sprawy podstawowe i nieistotne. W tym przypadku wszyscy zdaliśmy egzamin z życia. :-) ) Było o czym rozmawiać ze zrozumieniem i wzajemnym szacunkiem. Bożena i Andrzej osiągnęli – tak jak wielu naszych rodaków – stabilizacje w ich nowej ojczyźnie i pomimo związków z Polską są obywatelami stanów, a tym samym obywatelami świata. Jeżdżą, latają, zwiedzają, żyją pełnią życia. Sympatycznie obcuje się z takimi ludźmi. Jak się potem okazało, byliśmy podbierani przez nich w podobny sposób. Następnego dnia Bożena odwiozła nas na Queens, a przy okazji pokazała nam okolicę, w której mieszkają. I to co zobaczyłem, wypełniało moje wyobrażenie o „statystycznych” stanach. Spokojne miasteczka rozrzucone wśród zieleni lasów i zarośli (no o tej porze roku – żółci, czerwieni i brązów), czyste, tchnące dobrobytem i spokojem, poczuciem stabilizacji zamieszkujących je obywateli. Obszerne domy odzwierciedlające fantazję ich projektantów, podjazdy, samochody, centra handlowe, muzea, szkoły, budynki użyteczności publicznej: wszystko pozostające ze sobą w harmonii i związku przyczynowym. Oczy i umysł odpoczywają w kontakcie z takimi widokami.
Wypadliśmy z „objęć” Bożeny i Andrzeja i wpadliśmy w objęcia „dyrektorzycy” festiwalu – Eli Sawickiej. Zorganizowała u siebie pofestiwalowe party. Zaprosiła Stefana i Iwonę, Lucynę i Marka (współorganizatorów festiwalu), Krzyśka Grubeckiego, kolegów z Formacji i nas. Smaczne jedzonko przygotowane na backyardowym grillu, smaczne napitki „wzburzające w żyłach krew” dla tych, którzy tego potrzebowali i stosują i… atmosfera zrobiła się rodzinno-sympatyczna. Prym wiedli Jurkiel i Jacek. Gadali, grali i śpiewali. Mnie jakiś „dżetleg” nieplanowany dopadł, więc ciągnąłem na czerwonym światełku rezerwy. Rezerwa wyczerpała się w odpowiednim momencie, kiedy w zasięgu pojawiło się wygodne łóżko.
Następnego dnia ruszyliśmy na Manhattan. Powoli przyzwyczailiśmy się do ogromu zabudowy, tempa życia na ulicach, atmosfery wyspy. Ale tyle jeszcze niewidzianych miejsc, niezwiedzonych zaułków, zadziwień i zaskoczeń było przed nami! Syciliśmy się więc widokiem niezwykłego „budynku – żelazka”. Flatiron Building zlokalizowany jest w miejscu gdzie Broadway zbiega się z Dwudziestą Trzecią Ulicą. Flatiron w tłumaczeniu na język polski oznacza żelazko. Nazwa ta została nadana budowli ze względu na trójkątną działkę, na której powstał oraz charakterystyczną trójboczną bryłę budynku. Oficjalnie budynek nosi nazwę Fuller Building od nazwiska przedsiębiorcy, którego firma sfinansowała budowę, jednak nazwa „Żelazko” jest używana powszechnie. Jest to pierwszy z obiektów zbudowany na konstrukcji stalowej i jeden z pięciu najbardziej rozpoznawalnych drapaczy chmur znajdujących się w Nowym Jorku. Budynek służył filmowcom do nakręcenia kilku filmów, m. in. znalazł się on na planie filmu „Godzilla” i „Spiderman”. Pamiętam! Grał w tych filmach!
Odwiedziliśmy – a jakże – największy na świecie (tak o sobie mówi) dom towarowy MACY’S. Uwierzcie – jest co zwiedzać i gdzie chodzić! 10 kondygnacji, długość 1 przecznicy, a na tej powierzchni do kupienia wszystko co wymyśliła ludzka wyobraźnia, a co nadaje się do konsumpcji (no nie tej jedzeniowej tylko tak ogólnie!). Kasi przebierała w torebkach i butach Louisa Vuitton’a oraz innych zbytkownych gadżetach. I coś tam chyba sobie wybrała…? Pod koniec naszej wycieczki odwiedziliśmy Katedrę Św. Patryka. Jest ona siedzibą arcybiskupa Nowego Jorku oraz parafialnym kościołem w Nowym Jorku. Jest również największą neogotycką świątynią katolicką w Ameryce Północnej. Położona jest przy Piątej Alei, pomiędzy 50th i 51th Street w centrum Manhattanu, dokładnie naprzeciwko Rockefeller Center. W katedrze znaleźliśmy polski „kącik”. Kopia obrazu Matki Boskiej częstochowskiej, obrazy polskich świętych i błogosławionych oraz popiersie papieża Jana Pawła II. Sama budowla jest jakby z innej bajki. Potężna, neogotycka budowla otoczona drapaczami chmur – dwa różne światy, dwie różne rzeczywistości…
Przed wskokiem do metra zajrzeliśmy jeszcze do Apple Store przy 5th Avenue i zapowiedzieliśmy naszą wizytę w najbliższym czasie.
A następnego dnia pakowaliśmy walizki i przygotowywaliśmy się logistycznie, fizycznie i psychicznie (hie, hie, hie!!!) do pokonania trasy New York – Toronto – New York. I w czwartek rano RUSZYLIŚMY W DROGĘ!!!
Ale o tym w ostatniej części mojej relacji! Już niebawem
:-) )

Relacji część II.FESTIWAL na Greenpoincie.

Chociaż jeszcze nie dokładnie o samym festiwalu…
W przeddzień rozpoczęcia koncertów Organizatorzy poprosili nas o wizytę w rozgłośni Polskiego Radia w Pomona, w celu zareklamowania Imprezy i osobistego zaproszenia Widzów, poprzez fale eteru do licznego w niej udziału. No, przyznam szczerze, że „się trochę jechało” z Queens. Ale czego się nie zrobi dla miłej Dyrektor Eli! Wsiedliśmy w klubowego busa (zupełnie nie wiem dlaczego, ale od samego początku przypominał mi auta dostarczające kuracjuszy do miejsca przeznaczenia w amerykańskich filmach o pewnym miejscu odosobnienia w Alcatraz) i pojechaliśmy w składzie: Ela Sawicka, Dorota Huculak, Jerzy Porębski, koledzy z FORMACJI, ja i towarzyszące nam osoby. Po dotarciu na miejsce i poczekaniu w ilości „małowiele” zostaliśmy zaproszeni do studia przez red. Ewę Strzałkowską i rozpoczęła się audycja na żywo. Było jak zwykle: „kto my zacz, skąd i co robimy, dlaczego to, a nie co innego, jak nam się podoba tutaj (tam), a może by tak coś zagrali oraz zaśpiewali – a, bardzo proszę!, a zaprośmy na koncerty – SERDECZNIE ZAPRASZAMY!” I tak minęła godzina jak „z bicza trzasł”. Weseli wyszliśmy ze studia i tu wydarzyły się zabawne 3 historie. Po pierwsze zadzwonił na antenę jakiś pan Roman czy Ryszard z Chicago i zapytał czy ci szantymeni to muszą ZAWSZE śpiewać tylko o wódzie i kobitach, bo jemu to nie odpowiada i w sumie go to irytuje i zniesmacza. Jurek Porębski odpowiedział mu na żywo na antenie, niezwykle – jak to on zawsze – inteligentnie, że to ze względu na 100% deficyt 1 i 2 składnika podczas rejsów morskich. Nima, więc pozostaje tylko o tym śpiewać… I w ten sposób wyczerpał temat. A my postanowiliśmy uważać na pana Ryśka/Romka podczas festiwalowych wyczynów. 2-gie zabawne wydarzenie to takie, że podczas mojego expose na antenie ujawniłem, że pochodzę z Mazur, a ściślej mówiąc z Warmii (Bartoszyce, a potem Olsztyn) i najnieoczekiwaniej w świecie Darek Gutomski, kontrabasista z FORMACJI oświadczył, że on też jest z Bartoszyc, a w dodatku urodziliśmy się w tym samym roku. Tysiącdziewięćsetktórymśtam. Ha! A potem zadzwonił radiowy telefon i zostałem do niego poproszony, gdyż osoba dzwoniąca wywołała mnie z nazwiska i imienia. I okazało się, że była to sąsiadka moich Rodziców, którzy od jakiegoś czasu mieszkają pod Olsztynem, a pani Ela B. była przez ładnych kilka lat ich sąsiadką, a audycję słuchała przez przypadek jadąc samochodem. I z wrażenia aż zatrzymała auto na poboczu drogi aby dosłuchać, a potem zadzwonić i pogadać ze mną. Pani Ela przyszła potem na koncert festiwalowy i słuchała naszego żeglarskiego śpiewania. I to była 3-cia zabawna historia! „Sieporobiło”, prawda?

O tym, jak wracaliśmy 5 godzin z Pomony na Queens i staliśmy w korkach ulicznych New Jersey w deszczu i bez klimatyzacji w aucie – nie będę pisał w ogóle. Dodam może tylko, że uratowała moją nadszarpniętą „psychologię” smaczna kolacja pobrana od „chińczyka” i spożyta w miłym Towarzystwie.

A potem przyszedł Pan Piątek, po amerykańsku Mr. Friday. Przyjechali do NYC: Dariusz Ocetek z Florydy – kiedyś organizator szantowych festiwali w Nowym Jorku, śpiewający szanty zawodowy wokalista – baryton. Wielkie chłopisko z wiecznym, szczerym uśmiechem na paszczy; Arek Wlizło z Kanady; Witek Vito Zamojski z Boca Raton (też Floryda) – mój dawny znajomy z szantowych scen w latach 80-tych. Witek był zawodowym żeglarzem pracującym wiele lat na żaglowcu POGORIA. Opłynął świat, był wszędzie i wszystko widział. Tryskający humorem, błyskotliwy, inteligentny, uśmiechnięty tym swoim szelmowskim uśmiechem! Mimo upływu PEWNEGO CZASU, Witek jest tym samym krejzyWitkiem, co wtedy, czyli za czasów Opery Szantowej Shenandoah, spotkania na redzie Cristobal w strefie Kanału Panamskiego i innych spotkań w TAMTYCH czasach. Aaa! W międzyczasie zamieszkaliśmy u Krzyśka Grubeckiego i jego Żony Kasi, 2 przecznice od domu Eli. Ich syn Mikołaj-Nicholas wyfrunął z domu do akademika i w ten sposób zrobiło się miejsce dla nas. Aaaa! Byli jeszcze dwaj domownicy: łamacz serc DJ – sznaucer (średni) i Dymek – kotka, która chodziła zawsze własnymi drogami – jak to kotka…
Krys Grubecki to przedsiębiorca, żeglarz z najwyższymi uprawnieniami i ogromna praktyką morską, pilot samolotu i krótko mówiąc: „facet z jajami”. Myślę, że każdego z nowych znajomych poddaje świadomie lub nie, pewnemu egzaminowi. I w zależności od wyniku – przyjmuje ich do grona, lub nie. Powiem tylko, że rozkoszowaliśmy się gościnnością domu Krysa i Kasi do samego końca naszego pobytu w NYC, za co jesteśmy z Kasią NIEMOŻLIWIE WDZIĘCZNI!!! :-) )))))
No więc okazało się, że Witek i Krys, to dobrzy znajomi (jaki ten świat maaaaaały jest) i natychmiast pojawiły się wspólne tematy dotyczące wspólnych znajomych. Jak się okazało, niektórzy ich wspólni znajomi byli również moimi, więc wspólnota okazała się potrójna. Mooożna… taaak… powieeeedzieć…
Po wstępnym nagadaniu się pojechaliśmy do sali, w której miały odbyć się koncerty festiwalowe. A była to sala widowiskowa Centrum Polonijno-Słowiańskiego, przy 176 Java Street – w sercu Greenpoint – polskiej dzielnicy na Brooklynie. Sala była już prawie przygotowana. Nad sprawami nagłośnienia scenicznego pracował już 2-gi dzień Jacek Jakubowski z FORMACJI, żeglarską scenografię stworzyła Edyta Bialkowski, a bufetem zajęli się Stefan i Iwona. Piątkowy koncert pn. „Ballady Morskie i Szanta Klasyczna”, poprowadziłem ja sam - na prośbę Eli Sawickiej. Uroczystego otwarcia Festiwalu dokonała ona i komandor Polskiego Klubu Żeglarskiego w Nowym Jorku – Janusz Kędzierski.
No i ruszyło! Swoje dzieła i arcydzieła prezentowali ze sceny Jerzy Porębski – przedstawiać nie trzeba, Dorota Huculak z NYC (piękny głos, osobowość sceniczna, ciekawa interpretacja piosenek), Arek Wlizło (wykonawca i autor piosenek z Kanady), Darek Ocetek, o którym pisałem wcześniej, Witek Zamojski, Formacja i ja. Bardzo urocza była współpraca muzyczna i wokalna, którą na gorąco, na scenie nawiązywali pomiędzy sobą Arek, Darek, Dorota, Jerzy i muzycy z Formacji. Po prostu dochodzili do mikrofonów i dośpiewywali głosy lub dogrywali na instrumentach linie melodyczne lub akompaniament do melodii. Piosenki zyskiwały przez to nowy wyraz, stylistykę, nastrój. No, może nie wszystkie i nie zawsze. Ale w większości przypadków zdecydowanie tak było. Największe wrażenie wywarł na mnie występ Witka Zamojskiego. Zagrał i zaśpiewał swoje piosenki jak za najlepszych lat. Dla mnie to była BOMBA! Rewelacyjna interpretacja tekstu, doskonały kontakt z publicznością, energia, dynamika i ZAWODOWSTWO. Witek wie po co wychodzi się na scenę. Dał show najwyższej klasy. Przypomniały mi się czasy festiwali szantowych z lat 80-tych, kiedy zachwyceni słuchacze – w tym ja – oklaskiwali zawsze znakomitego Witka. Szkoda, że mieszka na Florydzie, a nie w Polsce… Podobał mi się też występ Doroty Huculak. Wkłada wiele serca w swoje śpiewanie i sprawia, że wierzę w jej przekaz. To taka moja prywatna kategoria-kryterium oceny wykonawcy. Dorota przy niezłym warsztacie wokalnym jest po prostu autentyczna, wiarygodna i energetyczna.
Mój występ został przyjęty bardzo ciepło (bis – WYKLASKANY!), co jak zwykle sprawiło mi ogromna przyjemność. Zakończyliśmy – jakże by inaczej – „Pożegnaniem Liverpoolu” gdzieś krótko po północy, zgormadzonymi na scenie siłami wszystkich Wykonawców koncertu, a tym samym – festiwalu. A potem, kto miał siłę, udał się… No, na bankiet się udał…
A potem zaraz szybko przyszła sobota, po amerykańsku: Saturday. Festiwalu dzień 2-gi.
W tym samym miejscu, ci sami wykonawcy, ale zazwyczaj różne piosenki. Opowiem trochę o moim występie. Przyznam szczerze, że chcąc sprawić niespodziankę Publiczności (nieco metrykalnie starszej, niż ta nasza – krajowa) postanowiłem zaśpiewać moją „Historię szantowej sekwencji 4 akordów” wędrujących sobie po świecie. Zawiera ona w sobie kilka piosenek znanych i lubianych przez taka właśnie publiczność w powiedzmy… średnim wieku. Pointą opowieści jest piosenka Jurka Porębskiego „Gdzie ta keja”. Korzystając z jego obecności na festiwalu poprosiłem o udział w „projekcie” i osobistą opowieść o tym jak to z napisaniem „Kei” było. Jerzy na współpracę się zgodził – ku mojej wielkiej radości. Jak ustaliliśmy tak uczyniliśmy. W stosownym czasie zaanonsowany przeze mnie Jerzy wyszedł na scenę i opowiedział jak powstała „Gdzie-ta-keja” oraz ją osobiście zaśpiewał. Noooo, przyznam szczerze, że Publiczność trochę oszalała z radości. Noooo, przyznam też, że to takie miłe całkiem dość uczucie dla wykonawcy. Kiedy Publiczność oszaleje z powodu występu. Naprawdę, jest to baaaardzo miiiiłe! Tak jak bis. Który też nastąpił! W międzyczasie zagrali i zaśpiewali moi Koledzy i Koleżanki: solo i w różnych konfiguracjach. Otrzymali zasłużone i należne im brawa. I owacje. A! Zapomniałbym, że naprzeciwko sceny odbywały się tańce w wykonaniu niezmordowanego Darka Ocetka, który wykręcał kółka polek i oberków z kolejnymi partnerkami. Niezmordowany…

Sobotni koncert pn. „Szanty, Szanty, Szanty” – Morskie Opowieści poprowadził Krzysiek „Jurkiel” Jurkiewicz z FORMACJI. Koncert zakończył się – a jakże – wspólnym wykonaniem „Pożegnania Liverpoolu” przez wykonawców i Organizatorów, którzy pracowali przy festiwalu. Była to jedna z dłuższych wersji tej piosenki, jaką przeżyłem osobiście. Między innymi dlatego, że Witek Zamojski „wtrancał” do mikrofonu wstawki parodiujące „Dyrektorzycę” Elę Sawicką, a wykonawcy i publiczność wprost ryczeli ze śmiechu!!! No i niajniespodziewaniej w świecie nastąpiła niedziela, ok. 01.30 am. I niektórzy, tak jak w dniu poprzednim poszli… Na bankiet…
A ja odwiozłem do domu Krysa, Witka i siebie, najpierw zaliczając „Greenpoint by nite” zza kierownicy mercedesa skrzyżowanego z odrzutowcem. Jakieś takie cudo za 100 miliardów dolarów, którym dowiozłem nas do Middle Village.

Aaaale! festiwal się jeszcze nie skończył! W niedzielę o 01.00 pm. w festiwalowej sali odbył się koncert dla dzieci i młodzieży polonijnej. Poprowadził go Jerzy Porębski. Wystąpiły polonijne zespoły dziecięce, które wykonały swoje interpretacje szant i żeglarskich przebojów pod akompaniament Jurka lub mini disc’u. Dzieciaki otrzymały nagrody i dyplomy za udział w koncercie, a my – wykonawcy, odśpiewaliśmy po kilka piosenek z naszego repertuaru, najbardziej odpowiadających audytorium. I tak oto ok. 03.30 pm. festiwal został zamknięty przez Elę Sawicką.
Już troszkę umęczeni udaliśmy się wszyscy na barkę, czyli do siedziby Polskiego Klubu Żeglarskiego w Nowym Jorku. Po co? No jak to: po co! Na bankiet!!! Się udaliśmy! Już na spokojnie i na luzie pośpiewaliśmy klubowiczom i samym sobie ładne piosenki z różnych stron świata. Potem zrobiliśmy sobie kilka „rodzinnych” fotografii, ponapawaliśmy się oszałamiającym widokiem zachodzącego słońca na czystym tego dnia niebie i… porwali do siebie – mnie i Kasię – Bożena i Andrzej Daukszewiczowie.

Ale o tym – to już w następnym odcinku…

Baaaaaardzo miły e-mail po koncercie w warszawskim KORSARZU otrzymałem.Dziękuję za dobre słowo!

„zupełnie przypadkowo trafiliśmy na pana koncert w Warszawie w Tawernie Korsarz w dniu 05 listopada.Nie znaliśmy pana,zachwycił nas pański profesjonalizm i dojrzałość artystyczna.Też mamy takie marzenia.Świetnie się bawiliśmy .Zyskał Pan nowych fanów ,którzy śledzić będą pańską trasę koncertową.Łączymy pozdrowienia także dla pańskiego towarzysza ze skrzypcami.Jak pan jest łodzią, to on niczym żagiel łopotał nad sceną .A wiało 10m w skali B. Warszawa dziękuje!”

No to wróciłem z USA!!!Poniżej, w odcinkach opisuję JAK BYŁO!

No to wróciłem!!! A raczej wróciliśmy, bo za oceanem byłem z moją Kasią. Polecieliśmy do Stanów z wielką ekscytacją i ciekawością: jak tam będzie? Przypomnę, że do udziału w nowojorskim Festiwalu zaprosił mnie prężnie działający Polski Klub Żeglarski w Nowym Jorku. Z przyjemnością zaproszenie przyjąłem i…polecieliśmy!!!
Lecieliśmy z Warszawy via Amsterdam do Nowego Jorku, gdzie wylądowaliśmy po ok. 19 godzinach podróży na lotnisku JFK. Na granicy, umundurowany urzędnik Imigration Office w okularach jak denka od butelek skrupulatnie wypytał po co, na co, z kim, na ile, skąd i dokąd, i dlaczego, i w jakim celu. Po udzieleniu odpowiedzi, jakich należało udzielić wstąpiliśmy w obszar „Land of Liberty”. A przyjmowali nas czekający na nas Monika z synkiem – Krystianem. Tworzyli oni rodzinny zespół operacyjny szybkiego reagowania, który zastąpił Waleriana. Walerian z powodów „pracowych” nadzorował operację przejęcia nas przez telefon.
Paliły nam się już lampki rezerwy w naszych zasobnikach energetycznych, kiedy dojechaliśmy do domu Eli Sawickiej w dzielnicy Queens – Middle Village na Brooklynie. Ela – Dyrektorzyca (wybacz Elu, ale wiesz, że jesteś Dyrektorzycą i już :-) ) ) nowojorskiego festiwalu przyjęła nas zgodnie z zasadami staropolskiej gościnności, czyli bez zarzutu! Kolacja, a potem spać. I to spać tak, aby „zaspać” jet lag syndrome – niemiły zespół oszołomienia i innych dolegliwości, spowodowany zmianą kilku stref czasowych, wynikających z oddalenia celu podróży. Nowy Jork od Polski dzieli różnica 6 godzin. To naprawdę całkiem sporo. I wiecie co? Udało się! Mimo prób obudzenia przez zegar biologiczny w środku nocy, spacyfikowałem się sam i przy okazji Kasię i w ten sposób dospaliśmy do lokalnego poranka. I jeśli chodzi o jet lag – to właściwie tyle! pierwszy dzień upłynął nam pod znakiem aklimatyzacji. Wypytaliśmy Elę o wszystko co nam przyszło do głów w związku z planowanymi wyprawami na Manhattan. A wieczorem przyjechali dokumentnie wycieńczeni podróżą, z Chicago (a nie z Warszawy) ale za to bez bagaży co to nie nadążyły za nimi: Ania i Krzysztof Bobrowiczowie – dyrektorzy krakowskich Shanties – Goście Honorowi festiwalu w Nowym Jorku. Nie będę opisywał szczegółów. Cała obsuwa zaczęła się od mgły nad krakowskim lotniskiem Balice. A dalej – już tylko konsekwencje przewróconej jednej kości domina…
Następnego ranka, w środę wyruszyliśmy we czwórkę na pierwszą wycieczkę na Manhattan. Uporaliśmy się z zakupem biletu na metro dogadując się najpierw z zakratowanym operatorem, a potem z amerykańska maszyną. Dla zainteresowanych, bilet taki kosztuje 8,25 USD. No i pojechaliśmy! Wysiedliśmy na stacji 5th Avenue, na południowo wschodnim skraju Central Parku.
I TAM CZEKAŁ NA NAS MANHATTAN! Z najsłynniejszą i najbogatszą ulicą świata, legendarną 5 Aleją czyli 5th Avenue.
To był szok. Myślę, że dla całej grupki. Przyzwyczajeni do niskiej zabudowy Queens, bez „buforu” w formie możliwości przygotowania się do widoku drapaczy chmur z okien np. samochodu (metro w NYC pomyka pod ziemia i wodą), zostaliśmy wprost przygnieceni ogromem budynków, ulicznego ruchu, tłumu ludzi i wszystkiego co w NYC można napotkać. Ale że należymy do dzielnej żeglarskiej braci, to otrzepawszy się z lekka z pierwszego szoku, z minami zdecydowanie pewnymi ruszyliśmy 5th Avenue w dół – na południe.
Podążając 5 Aleja przechodziliśmy obok Katedry Św. Patryka, Rockefeller Center, dalej obok Empire State Building, weszliśmy do Madison Square Garden aż dotarliśmy do tzw. Ground Zero, czyli miejsca, w którym stały do 11 września 2001 dwa najwyższe budynki na Manhattanie czyli wieże World Trade Center. Zniszczone jak wiemy na skutek ataku terrorystycznego. Plac wokół Ground Zero jest szczelnie osłonięty i zasłonięty płotem. A w środku wre budowa wielkiej Freedom Tower, która ma upamiętnić ofiary ataku z 11 września, stać się symbolem woli rozwoju, siły, pokonania strachu i parcia do przodu tych, co zostali. Wokół placu budowy znajdują się miejsca upamiętniające tamte tragiczne dni. W Kaplicy Św. Pawła, która wraz z przyległym cmentarzykiem jakimś cudem oparła się fali uderzeniowej po zawaleniu się wież WTC można znaleźć pamiątki po bohaterach tamtych dni: fotografie ofiar, strażaków, policjantów, ich ubrania, czapki i hełmy, listy rodzin poszukujących zaginionych krewnych i przyjaciół, listy pożegnalne. Jest to przejmujący obraz ludzkiej tragedii i bólu, a jednocześnie twardości i woli wytrwania. Wyszedłem stamtąd bardzo wzruszony i poruszony… W innym miejscu, na płocie wokół Kościoła Św. Piotra, w okolicach miejsca, w którym umieszczono stalowy krzyż przeniesiony ze Strefy Zero, przyjaciele i rodziny ofiar wieszają żółte i niebieskie szarfy na pamięć tych, co odeszli w glorii bohaterstwa…
Zostawiając za sobą te znane i smutne miejsca poszliśmy na Wall Street, gdzie codziennie (oprócz niedziel) ważą się losy współczesnego świata. W sensie finansowym (proszę mi wybaczyć skrót myślowy :-) ). Do budynku maja wstęp tylko osoby uprawnione, więc turyści mogą oglądać budynek i wejście do Nowojorskiej Giełdy Papierów Wartościowych – zza płotku. A nazwa Wall Street pochodzi od płotu obronnego, a potem palisady i muru, który biegł wzdłuż linii obecnej ulicy i ochraniał mieszkańców ówczesnego Nowego Amsterdamu przed atakami rdzennej ludności (Indian) oraz Brytyjczyków.ok. 350 lat temu…
Pełni wrażeń poszliśmy sobie wzdłuż Wall Street nad East River, w okolice legendarnego Mostu Brooklyńskiego. Napatrzyliśmy się na promy rozwożące nowojorczyków do domów lub kolejnych prac, na helikoptery robiące mniej więcej to samo. I wreszcie na żaglowiec, który postawiwszy żagle – jak kosmita z innej galaktyki odcumował od nabrzeża i pożeglował na południe.
On na południe i my też na południe. „Dowędrowaliśmy” do Battery Park znajdujący się na południowym skraju wyspy, a w nim zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. W blasku popołudniowego słońca widać było Statuę Wolności, która z wyspy Liberty Island od 1886 roku wita przybyszów, którzy przyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych.
Po czym znowu wplątaliśmy się w gąszcz sky scrappers i po jakimś czasie wylądowaliśmy na Times Square. Słynne miejsce, które tętni życiem o każdej porze dnia i nocy. Turyści, sprzedawcy, urzędnicy, ludzie idący pieszo, jadący na rowerach, deskorolkach: tłum, tłok, przekrój ras, wieku, burza zapachów i kolorów. I olbrzymie kolorowe reklamy na elewacjach budynków. Reklamy filmów, sprzętu elektronicznego, jedzenia, banków i Bóg-wie-czego-jeszcze! Od ilości i burzy świateł trochę się kręci w głowie…
Powoli przemieściliśmy się na północ – ku południowo-zachodniemu krańcowi Central Parku i tam wsiedliśmy do metra. Mówiąc szczerze byliśmy wszyscy wycieńczeni całodzienną wędrówką po Manhattanie. Ale wieczorem do Eli Sawickiej dojechali Helenka i Jurek Porębscy! Ha! I to już była okazja do zorganizowania hmmm… bankietu!
A potem zaraz szybko nastąpił dzień następny.
Ciąg dalszy nastąpi!!!