No to wróciłem z USA!!!Poniżej, w odcinkach opisuję JAK BYŁO!

No to wróciłem!!! A raczej wróciliśmy, bo za oceanem byłem z moją Kasią. Polecieliśmy do Stanów z wielką ekscytacją i ciekawością: jak tam będzie? Przypomnę, że do udziału w nowojorskim Festiwalu zaprosił mnie prężnie działający Polski Klub Żeglarski w Nowym Jorku. Z przyjemnością zaproszenie przyjąłem i…polecieliśmy!!!
Lecieliśmy z Warszawy via Amsterdam do Nowego Jorku, gdzie wylądowaliśmy po ok. 19 godzinach podróży na lotnisku JFK. Na granicy, umundurowany urzędnik Imigration Office w okularach jak denka od butelek skrupulatnie wypytał po co, na co, z kim, na ile, skąd i dokąd, i dlaczego, i w jakim celu. Po udzieleniu odpowiedzi, jakich należało udzielić wstąpiliśmy w obszar „Land of Liberty”. A przyjmowali nas czekający na nas Monika z synkiem – Krystianem. Tworzyli oni rodzinny zespół operacyjny szybkiego reagowania, który zastąpił Waleriana. Walerian z powodów „pracowych” nadzorował operację przejęcia nas przez telefon.
Paliły nam się już lampki rezerwy w naszych zasobnikach energetycznych, kiedy dojechaliśmy do domu Eli Sawickiej w dzielnicy Queens – Middle Village na Brooklynie. Ela – Dyrektorzyca (wybacz Elu, ale wiesz, że jesteś Dyrektorzycą i już :-) ) ) nowojorskiego festiwalu przyjęła nas zgodnie z zasadami staropolskiej gościnności, czyli bez zarzutu! Kolacja, a potem spać. I to spać tak, aby „zaspać” jet lag syndrome – niemiły zespół oszołomienia i innych dolegliwości, spowodowany zmianą kilku stref czasowych, wynikających z oddalenia celu podróży. Nowy Jork od Polski dzieli różnica 6 godzin. To naprawdę całkiem sporo. I wiecie co? Udało się! Mimo prób obudzenia przez zegar biologiczny w środku nocy, spacyfikowałem się sam i przy okazji Kasię i w ten sposób dospaliśmy do lokalnego poranka. I jeśli chodzi o jet lag – to właściwie tyle! pierwszy dzień upłynął nam pod znakiem aklimatyzacji. Wypytaliśmy Elę o wszystko co nam przyszło do głów w związku z planowanymi wyprawami na Manhattan. A wieczorem przyjechali dokumentnie wycieńczeni podróżą, z Chicago (a nie z Warszawy) ale za to bez bagaży co to nie nadążyły za nimi: Ania i Krzysztof Bobrowiczowie – dyrektorzy krakowskich Shanties – Goście Honorowi festiwalu w Nowym Jorku. Nie będę opisywał szczegółów. Cała obsuwa zaczęła się od mgły nad krakowskim lotniskiem Balice. A dalej – już tylko konsekwencje przewróconej jednej kości domina…
Następnego ranka, w środę wyruszyliśmy we czwórkę na pierwszą wycieczkę na Manhattan. Uporaliśmy się z zakupem biletu na metro dogadując się najpierw z zakratowanym operatorem, a potem z amerykańska maszyną. Dla zainteresowanych, bilet taki kosztuje 8,25 USD. No i pojechaliśmy! Wysiedliśmy na stacji 5th Avenue, na południowo wschodnim skraju Central Parku.
I TAM CZEKAŁ NA NAS MANHATTAN! Z najsłynniejszą i najbogatszą ulicą świata, legendarną 5 Aleją czyli 5th Avenue.
To był szok. Myślę, że dla całej grupki. Przyzwyczajeni do niskiej zabudowy Queens, bez „buforu” w formie możliwości przygotowania się do widoku drapaczy chmur z okien np. samochodu (metro w NYC pomyka pod ziemia i wodą), zostaliśmy wprost przygnieceni ogromem budynków, ulicznego ruchu, tłumu ludzi i wszystkiego co w NYC można napotkać. Ale że należymy do dzielnej żeglarskiej braci, to otrzepawszy się z lekka z pierwszego szoku, z minami zdecydowanie pewnymi ruszyliśmy 5th Avenue w dół – na południe.
Podążając 5 Aleja przechodziliśmy obok Katedry Św. Patryka, Rockefeller Center, dalej obok Empire State Building, weszliśmy do Madison Square Garden aż dotarliśmy do tzw. Ground Zero, czyli miejsca, w którym stały do 11 września 2001 dwa najwyższe budynki na Manhattanie czyli wieże World Trade Center. Zniszczone jak wiemy na skutek ataku terrorystycznego. Plac wokół Ground Zero jest szczelnie osłonięty i zasłonięty płotem. A w środku wre budowa wielkiej Freedom Tower, która ma upamiętnić ofiary ataku z 11 września, stać się symbolem woli rozwoju, siły, pokonania strachu i parcia do przodu tych, co zostali. Wokół placu budowy znajdują się miejsca upamiętniające tamte tragiczne dni. W Kaplicy Św. Pawła, która wraz z przyległym cmentarzykiem jakimś cudem oparła się fali uderzeniowej po zawaleniu się wież WTC można znaleźć pamiątki po bohaterach tamtych dni: fotografie ofiar, strażaków, policjantów, ich ubrania, czapki i hełmy, listy rodzin poszukujących zaginionych krewnych i przyjaciół, listy pożegnalne. Jest to przejmujący obraz ludzkiej tragedii i bólu, a jednocześnie twardości i woli wytrwania. Wyszedłem stamtąd bardzo wzruszony i poruszony… W innym miejscu, na płocie wokół Kościoła Św. Piotra, w okolicach miejsca, w którym umieszczono stalowy krzyż przeniesiony ze Strefy Zero, przyjaciele i rodziny ofiar wieszają żółte i niebieskie szarfy na pamięć tych, co odeszli w glorii bohaterstwa…
Zostawiając za sobą te znane i smutne miejsca poszliśmy na Wall Street, gdzie codziennie (oprócz niedziel) ważą się losy współczesnego świata. W sensie finansowym (proszę mi wybaczyć skrót myślowy :-) ). Do budynku maja wstęp tylko osoby uprawnione, więc turyści mogą oglądać budynek i wejście do Nowojorskiej Giełdy Papierów Wartościowych – zza płotku. A nazwa Wall Street pochodzi od płotu obronnego, a potem palisady i muru, który biegł wzdłuż linii obecnej ulicy i ochraniał mieszkańców ówczesnego Nowego Amsterdamu przed atakami rdzennej ludności (Indian) oraz Brytyjczyków.ok. 350 lat temu…
Pełni wrażeń poszliśmy sobie wzdłuż Wall Street nad East River, w okolice legendarnego Mostu Brooklyńskiego. Napatrzyliśmy się na promy rozwożące nowojorczyków do domów lub kolejnych prac, na helikoptery robiące mniej więcej to samo. I wreszcie na żaglowiec, który postawiwszy żagle – jak kosmita z innej galaktyki odcumował od nabrzeża i pożeglował na południe.
On na południe i my też na południe. „Dowędrowaliśmy” do Battery Park znajdujący się na południowym skraju wyspy, a w nim zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. W blasku popołudniowego słońca widać było Statuę Wolności, która z wyspy Liberty Island od 1886 roku wita przybyszów, którzy przyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych.
Po czym znowu wplątaliśmy się w gąszcz sky scrappers i po jakimś czasie wylądowaliśmy na Times Square. Słynne miejsce, które tętni życiem o każdej porze dnia i nocy. Turyści, sprzedawcy, urzędnicy, ludzie idący pieszo, jadący na rowerach, deskorolkach: tłum, tłok, przekrój ras, wieku, burza zapachów i kolorów. I olbrzymie kolorowe reklamy na elewacjach budynków. Reklamy filmów, sprzętu elektronicznego, jedzenia, banków i Bóg-wie-czego-jeszcze! Od ilości i burzy świateł trochę się kręci w głowie…
Powoli przemieściliśmy się na północ – ku południowo-zachodniemu krańcowi Central Parku i tam wsiedliśmy do metra. Mówiąc szczerze byliśmy wszyscy wycieńczeni całodzienną wędrówką po Manhattanie. Ale wieczorem do Eli Sawickiej dojechali Helenka i Jurek Porębscy! Ha! I to już była okazja do zorganizowania hmmm… bankietu!
A potem zaraz szybko nastąpił dzień następny.
Ciąg dalszy nastąpi!!!