Napisali o mnie

Agata Szlagier – Jabłońska o tegorocznych Zaduszkach Żeglarskich w Mikołajkach.

6 listopada 2010, sobota

Po raz czwarty, a więc już tradycyjnie, Zaduszki Żeglarskie w Mikołajkach.

Mieszkamy od 20 lat w Użrankach. Dlaczego w sobotę, 6 listopada przyjechaliśmy na godzinę 16 do Kościoła Matki Bożej Różańcowej w Mikołajkach? I to przyjechaliśmy w trzypokoleniowym składzie, bo i babcie i ja z mężem i nasza mała Agatka? Choć było ciemno i zimno, choć sobota to dzień przeznaczony na odpoczynek, choć pogoda i pora raczej zachęcały do spędzenia czasu przed telewizorem (ja telewizora nie używam ale reszta rodziny i owszem).

Bo to nasz Kościół i nasza Wspólnota, bo tu przyjeżdżamy na coniedzielne Msze Św. i tu świętujemy. Bo w tym miejscu i z tymi ludźmi dobrze nam być w chwilach ważnych. Bo to nasza mała ojczyzna. Jeziora, przyroda, ludzie. Bo Teściowie moi, mąż żeglowali po mazurskich jeziorach. Bo lubię słuchać szant, zwłaszcza na żywo i zwłaszcza tych, które powstały z wiatru i wody. Bo pamiętam ten dzień białego szkwału, byłam wtedy z dziećmi na przystani, na Kokoszce. Pamiętam las, który zniknął w oka mgnieniu, pamiętam plecaki pozostawione na brzegu, porzucone śpiwory, koce… i pustkę, i ciszę która nagle nastała… i kolejne dni, poszukiwanie żywych, poszukiwanie ciał, Msze, modlitwy o ich odnalezienie…
A więc po raz czwarty Zaduszki Żeglarskie. Tym razem pamięć już nie tylko o ofiarach „białego szkwału” ale szerzej o żeglarzach, wodniakach… o kruchości i tymczasowości naszego bycia tu na ziemi.

Najpierw Msza Święta, uroczysta, koncelebrowana pod przewodnictwem ks. dr Wojciecha Kotarskiego (Dyrektor Wydziału Katechetycznego Kurii Biskupiej w Ełku), Kościół udekorowany żeglarskimi akcesoriami, starymi i jakby porzuconymi w nieładzie, skupienie, kazanie. Mądre słowa o pięknej przyrodzie, żywiołach, losie jaki jest każdemu z nas przeznaczony i o tym, że to wszystko przecież pochodzi od Boga. Ewangelia też taka „ekologiczna” o tym, że człowiek odpowiedzialny jest za to, co zostało mu powierzone. Powinien być więc lojalny wobec Tego, który obdarzył go zaufaniem. W naszej wierności rozpoczynamy od tego co małe, wydawać by się mogło nie warte troski i starania. Jezus zachęca, byśmy byli uważni zarówno w sprawach małych jak i wielkich. Słuchacz, który pośród znajdujących się w Kościele kapoków i żagli przeniesie się w wyobraźni nad jezioro usłyszy w tych słowach o odpowiedzialności za stan środowiska, które też i jego opiece zostało powierzone.

Po Mszy zapalenie zniczy pod Krzyżem, pod pamiątkową tablicą „Pamięci Tych, którzy 21 sierpnia 2007 roku, po przejściu „białego szkwału” nie powrócili do portu.”. Krótka modlitwa, chwila skupienia, zimny wiatr.
„Strzeż mnie Panie Boże, moja łódka jest taka mała a morze takie wielkie” – modlitwa bretońskich rybaków, te słowa umieszczone są na tablicy pamiątkowej u stóp mikołajskiego Kościoła.

Później koncert. Pierwsza część w Kościele. Lubię słuchać muzyki ale słuchając dźwięków zapisanych na mniej lub bardziej nowoczesnych nośnikach nie czuje tego co czuję podczas kontaktu z wykonawcą. I ten głos z szerokiej piersi… Mirosław „Kowal” Kowalewski, Jędrzej Korzeń…
O tych co idą z wiatrem i pod wiatr, o tym że żagle posiwiały i o tym, że ciągle chce się gnać…
O białych żaglach, które kryje mgła…
I o tym po co Bóg cichcem zabrał nam skrzypka skoro na zawołanie ma Anielskie chóry
Bo na niebieskim wszechbłękitnym oceanie żeglarzom także czasami trzeba grać

A mój Anioł ma
Z żagli skrzydła dwa
Nie usiedzi na niebiesiech
Zawsze diabeł Go poniesie
Z żeglarzami gna, z żeglarzami gna!

i o tym, że życie to taki długi rejs…

Od muzyki piękniejsza jest tylko cisza.
— Paul Claudel

Druga część koncertu w „Sielawie”. Mirosław „Kowal” Kowalewski, Jędrzej Korzeń oraz Grzegorz Tyszkiewicz i Załoga Dr Bryga. Tu już mniej skupienia, klimatyczna muzyka, dialog z publicznością i wyśmienity poczęstunek. I na gorąco i na zimno, i na słodko i na ostro. Kawa, herbata, grzane wino. Wino podobno wyborne ale cóż, ja zawsze jestem kierowcą… W każdym razie do końca koncertu można było coś zjeść i wypić. Kolejny już raz uczestniczymy w wydarzeniach w mikołajskiej parafii i kolejny już raz widzę, że tak po prostu ktoś zrobił bigos, ktoś przyniósł ciasto, że to wszystko organizuje się jakoś samo przywracając wiarę w ludzi i nadzieję.
Wspaniała atmosfera, za oknem już ciemna noc.

Po wodzie szeroko leśne płyną słowa,
Pod nocą wysoką gwiazda tańczy nowa,
Po wodzie szeroko cieniem płyną chmury,
Tylko w uszach tak głęboko szumią mi Mazury.

Było miło, swobodnie i trochę domowo. Wszyscy byli razem i wspólnie przeżywali i muzykę i spotkanie. I babcie i kilkoro dzieci, i Księża i świeccy i siostry zakonne i przedstawiciele Polskiego Związku Żeglarskiego i mieszkańcy Mikołajek i przybysze z Węgorzewa i sami wykonawcy, którzy bawili się chyba równie dobrze jak pozostali uczestnicy. A w tle szanty, w tle „moje Mazury”

I mimo, że nadeszły wielkie zmiany,
I wciąż do przodu galopuje „gupi” świat,

Mimo, że w tym „gupim” świecie tylko wypas się liczy. To miło choć przez chwilę pomyśleć o Mazurach z żaglem bawełnianym (choć i ja już raczej mam w pamięci dakronowe), wspomnieć ludzi tamtych lat, żeglarzy którzy wiedzą po co żyją…
Właśnie w taki cichy, listopadowy wieczór, kiedy już skłębiony, dziki tłum zniknął z nabrzeża, kiedy już nie ma masy ludzi w wielkich pływających domach jest czas na pytanie „gdzie w tym wszystkim sens?”
Nie po to by „zawrócić czasu bieg” ale by wejść w XXI wiek nie tyle ze wspomnieniami tamtych lat (bo przecież ci najmłodsi mieć ich jeszcze nie mogą) ale wartościami, które ten galopujący „gupi” świat gdzieś w biegu, w pogoni za wypasem, na naszych oczach traci.

Dobrze jest pośpiewać sobie przy gitarze,
Gdy za oknem wiatr obrywa liście z drzew,
Kiedy łodzie pochowano już w hangarze
I za rok dopiero znów ruszymy w rejs.

W sumie ten sobotni wieczór to kawał dobrze spędzonego czasu. W tej pogoni, w tym pośpiechu który dziś tak często nam towarzyszy chwila zadumy, pogodnej refleksji i zwyczajnie dobrej zabawy to bardzo cenny dar. W ogólnym zabieganiu mimo wszystko jakość czasu też bardzo się liczy. To był czas bardzo wysokiej jakości a przyznam, że jestem wybrednym smakoszem.

Miej czas na to, aby pomyśleć – to źródło mocy. Miej czas na modlitwę – to największa siła na ziemi. Miej czas na uśmiech – to muzyka duszy.
— Matka Teresa z Kalkuty

Agata Szlagier-Jabłońska

W tekście fragmenty szant, które można było usłyszeć podczas koncertu oraz parafrazy

Oto kilka akapitów z wywiadów i artykułów o „New York Shanties 2010″, w których wspomniano mój udział.

Jerzy Porębski o festiwalu „New York Shanties 2010″ w wywiadzie dla Janusza M. Szlechty z Nowego Dziennika – Polish Daily News:

http://www.dziennik.com/news/polonia/14677/

„Wśród muzyków przyjeżdżających na festiwal są świetni konferansjerzy, którzy potrafią opowiedzieć o zespole i nawiązać znakomity kontakt z publicznością. Taki jest Grzegorz Tyszkiewicz – absolwent Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni, bardzo dobrze znany szantyman w Polsce oraz Krzysztof Jurkiewicz, który pisze piękne teksty. Piątkowy koncert, ten z balladami, poprowadzi Krzysiu Jurkiewicz, a sobotni – ten, który zapachnie morzem, solą, tuńczykami i rekinami – poprowadzi właśnie Grzesiu Tyszkiewicz.

Janusz M. Szlechta w relacji z „New York Shanties 2010″ w Nowym Dzienniku:

http://www.dziennik.com/news/metropolia/14753

„Gospodarzem piątkowego wieczoru, zatytułowanego „Ballady morskie – szanta klasyczna”, był Grzegorz „Gooroo” Tyszkiewicz. To postać charyzmatyczna. Jest on dyrektorem i reżyserem wielu festiwali pieśni żeglarskiej w Polsce. Pisze świetne teksty, śpiewa delikatnie, z przejęciem, potrafi rozkołysać słuchaczy. „North-West Passage” w jego wykonaniu (ze wspaniałym tekstem Doroty Potoręckiej) jest wyznacznikiem jego niezapomnianego i jedynego w swoim rodzaju stylu.”

„Każdy z artystów zasługuje na oddzielną opowieść. Każdy z nich bowiem pokazał klasę. (…) Śpiewali wraz z artystami, kołysali się, wędrowali po świecie, wspominali i marzyli… „Umbriaga” i „Popłyń do Rio” w wykonaniu Vito Zamojskiego, wariacje na temat podstawowych szantowych chwytów gitarowych Grzegorza Tyszkiewicza…”

Elżbieta Sawicka – Dyrektorka „New York Shanties 2010″ w rozmowie o festiwalu z Januszem M. Szlechtą z Nowego Dziennika – Polish Daily News.

http://www.dziennik.com/news/polonia/14958

„Czy była jakaś istotna różnica między tegorocznym festiwalem a tymi, które odbywały się wcześniej?

O tak! Po raz pierwszy scenę oddaliśmy we władanie wykonawców. To znaczy, że w piątek, kiedy to dominowały ballady morskie i szanty klasyczne, gospodarzem wieczoru był znakomity wykonawca z Polski Grzegorz „Gooroo” Tyszkiewicz. „Gooroo” jest autorem tekstów, świetnym wykonawcą, showmanem, ponadto jest reżyserem największych tego typu festiwali w Polsce.”

Recenzja płyty TO MI GRA autorstwa Darka „Grzywy” Wołosewicza – STREFA MOCNYCH WIATRÓW.

http://forum.szantymaniak.pl/viewtopic.php?t=3027

Na początku sierpnia tego roku stałem się posiadaczem płyty pt. „TO MI GRA” Grzegorza Gooroo Tyszkiewicza.
Dlaczego zapragnąłem tej płyty? Byłem pod dużym wrażeniem koncertu Grzegorza i towarzyszącej Mu grupy. Jednym słowem objawił mi się „Gooroo Band”.
Rzecz miała miejsce w Mikołajkach, podczas tegorocznego Festiwalu.

Płyta zawiera 11 utworów.

1. Morskie Pogody – sł i muz. autorzy nieznani
2. Idiota – sł. Grzegorz Tyszkiewicz, muz. Stan Rogers
3. Moje Mazury – sł. i muz. Grzegorz Tyszkiewicz
4. Port – sł. Halina Stefanowska, muz. Krzysztof Klenczon
5. Rejs Na Północny Pacyfik – sł. i muz. Grzegorz Tyszkiewicz
6. North-West Passage – sł. Dorota Potoręcka, muz. Stan Rogers
7. Wielki Wal – sł. Piotr Bułas, Grzegorz Tyszkiewicz, muz. trad.
8. Wróćmy Na Jeziora – sł. Jan Świąć, muz. Krzysztof Klenczon
9. Pod Żaglami – sł. i muz. Stefan Orczyc-Musiałek
10. 10 w Skali Beauforta – sł. Janusz Kondratowicz, muz. Krzysztof Klenczon
11. Muzyka – sł. Grzegorz Tyszkiewicz, muz. Richard Thompson

W nagraniu płyty udział wzięli:

Grzegorz Gooroo Tyszkiewicz – śpiew
Krzysztof Paul – gitary, gitara basowa
Adam Skrzyński-Paszkowicz – perkusja, instrumenty perkusyjne, instrumenty klawiszowe
Artur Jurek – instrumenty klawiszowe
Leszek Bolibok – skrzypce
Dorota Zaborowska-Sawka – śpiew
Krzysztof Jurkiewicz – śpiew

Wydawca i dystrybucja: Green Solution

Tyle tytułem wstępu, czas na recenzję.

Głosu Grzegorza Tyszkiewicza reklamować chyba nie trzeba.
Męski, dostojny wokal prezentowany przez niezwykle męskiego faceta – o tym wiedzą wszyscy.
W warstwie muzycznej płyta jest bardzo dojrzała, ale jak ma się do dyspozycji dojrzałych, sprawnych muzyków, to jak ma być? Tegom się spodziewał.

1. MORSKIE POGODY

Pierwsze dźwięki tej kompozycji przywołują mi na myśl „Dire Straits”. Dziwne, nie?
Dla mnie bardzo ładnie! Gitary, perkusja, bas i „klawisze” robią swoje. Myślę, że to dobre skojarzenia i nobilitujące to wydawnictwo.
Głos Grzegorza i chórki dopełniają całości. W tle skrzypce – nie są natrętne, wyważone.
Śliczne rockowe granie. Tak się gra!

„Co mi tam rozszalała woda! Co mi tam ostre zęby skał!
Ważna jest tylko ta pogoda, którą w sercu będę miał”

Po wysłuchaniu tego utworu mam w sercu dużo dobrej pogody

2. IDIOTA

Tutaj Fani „The Smugglers” będą zachwyceni. Świetne folk-rockowe granie i mądry tekst.
Skrzypce są już zdecydowanie odważniejsze.

3. MOJE MAZURY

To moim zdaniem NR 1 na płycie. Bluesowo-swingujące wibracje podparte finezyjnymi gitarowymi zagrywkami i smętnymi partiami skrzypiec. Tekst REWELACYJNY!
Całość snuje się, jak dym z papierosa w portowej knajpie. „Moje Mazury” mają naprawdę swój niebywały klimat.
Nie napiszę więcej. Jak kupicie, to posłuchacie sami!

4. PORT

Co można zrobić z takim hiciorem? Na pewno trzeba go dobrze zagrać!
Tak właśnie został potraktowany ten ograny do bólu kawałek.
Do tego ciekawa aranżacja. Latynoskie klimaty. Dla mnie bomba.
Brawa dla gitarzysty!

5. REJS NA PÓŁNOCNY PACYFIK

Autorska kompozycja Grzegorza. Tchnąca prawdą opowieść.
„Ten rejs wydarzył się naprawdę”, jak pisze Autor w notce do tego utworu.
Na uwagę zasługuje tekst. Muzyczne cacko. Płaczące skrzypce i ta gitara.
Piękna ballada.

6. NORTH-WEST PASSAGE

Odważny pomysł na wykonanie tej pieśni a cappella i to samotnie.
Szorstki, głęboki, męski głos w całej krasie. Nic dodać, nic ująć.
Nie przepadam za śpiewaniem a cappella ale w tym przypadku czynię wyjątek.
Wielbiciele i Wielbicielki głosu Grzegorza będą w niebie.

7. WIELKI WAL

Moim zdaniem to słabsza pozycja na tej płycie.
Nie lubię piosenek o wielorybach. Może dlatego przeszedłem obok tej piosenki obojętnie.

8. WRÓĆMY NA JEZIORA.

Kolejna propozycja z repertuaru Krzysztofa Klenczona.
Sposób wykonania klezmerski, ale w dobrym tego słowa znaczeniu.
Ach, zatańczyć to z jakąś lasencją na jakimś mazurskim dancingu!
Taras, widok na jezioro, splecione ręce…Rozmarzyłem się.

9. POD ŻAGLAMI

Znowu powrót do klimatów „Dire Straits”. Chris Rea też przychodzi na myśl.
Doskonale zagrane. „Klawisze” czynią świetny klimacik.
Jedziesz sobie samochodem, słuchasz tej piosenki i wtedy nawet dziurawa droga do Sztynortu staje się autostradą.

10. 10 W SKALI BEAUFORTA

Nic odkrywczego. Ale skoro, jak pisze Grzegorz, „TO MI GRA”, to nie będę się pastwił nad tym wykonaniem. Chyba zbyt mocno zapadł mi sercu oryginalny zamysł Krzysztofa Klenczona.

11. MUZYKA

Piękna melodia, piękne słowa, pięknie zagrane.
Tekst o przemijaniu.

„I tylko któryś z nas
Bez pożegnania kończy bieg”.

Nastrojowa ballada. Doskonała pieśń na koniec płyty, koncertu.
To „perełka”, która wieńczy dzieło.
Przejmujący akcent na koniec płyty. „Wściekły” gitarzysta daje z siebie wszystko.

PODSUMOWANIE.

Materiał zawarty na tej płycie jest spójny. No, może poza „WIELKIM WALEM”.
Grzegorz Tyszkiewicz objawia się na tym krążku jako człowiek wrażliwy, sentymentalny, ale nie pozbawiony tzw. jaj, czy jak to ładniej określić.
Kawał dobrej muzyki. Polecam.
Gratuluję wszystkim duszom biorącym udział w tym projekcie.

Jeszcze słowo o szacie graficznej. Autorskie notki przy tekstach wszystkich utworów, kolory nieodpustowe, fotki Tomka Golińskiego, jak zwykle dobre. Całość szaty graficznej w skali od 1 do 6 oceniam na 5. Okładka jak najbardziej spójna z zawartością muzyczną.

Pozdrawiam, Grzywa.

PS. Dlaczego napisałem powyższą recenzję? Czy ktoś mnie o to prosił, ktoś mi kazał?
Nie! Napisałem ją dlatego, że obok takiej muzyki nie przechodzę obojętnie.

Wywiad, który przeprowadził ze mną Michał Nowak za okazji wydania płyty TO MI GRA.
http://www.szantymaniak.pl/index.php?notka=1665 – 25.04.2009 r.

 

„Solistą byłem od zawsze” – rozmowa z Grzegorzem Tyszkiewiczem

„To mi gra” – nowa, w zasadzie debiutancka (!) solowa płyta Grzegorza Tyszkiewicza jest już w sprzedaży (szczegóły -> www.gooroo.art.pl). Z tej okazji postanowiłem zadać jej twórcy kilka pytań…

Przez wiele lat funkcjonowałeś na scenie szantowej jako członek zespołów – m.in. Packet, Smugglers, choć nie unikałeś grania solo. Od trzech lat jesteś już wyłącznie solistą. W której roli lepiej się czujesz? Nie tęsknisz czasem za rozmachem brzmienia „zespołowego”?

Grzegorz Tyszkiewicz: Solistą byłem od zawsze. Zaczynałem jako solista, śpiewając i grając piosenki z i dla turystycznej i żeglarskiej braci na początku lat 80., jako solista wszedłem w świat szant i morskich piosenek, jako solista funkcjonowałem występując równolegle z zespołami Krewni i Znajomi Królika, Packet, a w przypadku zespołu Smugglers – będąc nawet przez wiele lat jego leaderem. Rola solisty jest wdzięczna, ale ryzykowna. Będąc sam na scenie nie schowasz się za plecy kolegów, kiedy coś pójdzie nie tak, jak trzeba. Będąc sam na scenie ponosisz całkowitą odpowiedzialność za występ. Jeśli „wygrywasz” – satysfakcja jest wielka, bo nie dzielisz się sukcesem – masz go dla siebie. Jeśli „przegrywasz” – smak porażki może być bardzo gorzki. I masz go dla siebie i tylko dla siebie. Jest to duży challenge.

Występy z zespołem są przyjemne, dają satysfakcję i pozytywnego kopa pod warunkiem, że z kolegami z zespołu idziemy tą samą drogą, mamy te same lub podobne cele, mówimy podobnym językiem albo mamy taki sam rodzaj motywacji do grania. Bez spełnienia któregoś z wymienionych warunków – a najlepiej wszystkich łącznie – występowanie w zespole może być męką. Ja przeżywałem obydwa stany. Całe szczęście, że tego pierwszego było więcej i częściej.

Odpowiedź na pytanie zawarłem chyba w tym wywodzie. Nigdy nie mówię nigdy: jeśli zdarzy się kiedyś odpowiednia grupa osób z odpowiednią motywacją – z przyjemnością powtórnie przeżyję emocje związane z występami w zespole muzycznym.

Album „To mi gra” nagrałeś z pokaźnym zestawem przyjaciół. Czy planujesz również wspólne koncerty choć z niektórymi z nich?

Żeby była jasność: jestem wyłącznym producentem mojej płyty. Część osób, z którymi nagrywałem materiał jest zawodowymi muzykami. Z nimi współpraca odbywała się na zasadach kontraktu. To zdrowa i dobra formuła, szczególnie wtedy, kiedy wszystkie warunki są przewidziane i ustalone. W tym przypadku – były. Obok relacji kontraktowych była też wspólna radość z tworzenia i pracy nad materiałem, który niesie ze sobą zupełnie nową jakość w naszej branży. Część osób wzięła udział w nagraniach na zasadach przyjacielskiej przysługi. Dla nich – wielkie dzięki za pomoc i dobrą robotę!

A teraz znowu odpowiadając na pytanie: tak, mam w planach występy z dużym składem muzyków. To oczywiście zależy od warunków, jakie uda mi się wynegocjować z organizatorami koncertów lub festiwali. A w uzupełnieniu tej wypowiedzi: nie mam w planach zakładać zespołu muzycznego i na stałe występować w dużym składzie. Przynajmniej w najbliższym czasie.

Na płycie znalazło się 11 utworów. Miałeś problemy, wątpliwości związane z ich wyborem?

Dość krótko zastanawiałem się nad zawartością płyty. Utwory: MORSKIE POGODY, POD ŻAGLAMI to ukłon w stronę czasu początków mojego śpiewania i grania. Są to piosenki, które były ze mną „od zawsze”, kojarzą mi się z czasami młodzieńczej wolności, pierwszych mazurskich rejsów, pieszych rajdów po Mazurach, ludzi poznanych w tamtych czasoprzestrzeniach. PORT, 10 W SKALI BEAUFORTA, WRÓĆMY NA JEZIORA to mój hołd złożony Krzysztofowi Klenczonowi oraz autorom słów tych wspaniałych piosenek, które zdecydowanie są „evergreen”. IDIOTA, WIELKI WAL, REJS NA PÓŁNOCNY PACYFIK, MOJE MAZURY to napisane i wyśpiewane moje poglądy na życie, sprawy, zdarzenia i trochę też słyszalne dowody na to, że nie jestem w mojej twórczości „chłopcem-coverowcem”. NORTHWEST PASSAGE – to prezent dla słuchaczy, którzy cenią tę pieśń w moim wykonaniu. Jak dotychczas nie ukazała się ona w żadnym wydawnictwie płytowym. Piosenki i pieśni umieszczone na płycie określają mnie i identyfikują. I działa tu sprzężenie zwrotne.

Premiera płyty odbyła się na „Kopyści”. To przypadek, czy świadomy wybór? Czy białostocki festiwal to dla ciebie szczególne miejsce?

Nieprzypadkowo wybrałem na premierę mojej pierwszej solowej płyty Białystok i KOPYŚĆ. Jest to festiwal, który jest najbliższy mojemu sercu. Są z nim związane moje najlepsze emocje (na KOPYŚCI w 1994 i 1995 roku dostałem „impulsy”, które zmotywowały mnie do reaktywowania zespołu Smugglers). A festiwal to przecież LUDZIE. Od organizatorów i widzów KOPYŚCI otrzymałem tyle ciepła, miłości, atencji, szacunku, poczucia wartości, że po prostu nie wyobrażałem sobie innego miejsca dla przeprowadzenia tego tak dla mnie ważnego wydarzenia. I nie zawiodłem się ani trochę: wszystko wyszło fantastycznie. Jeszcze raz bardzo dziękuję Eli Mińko za stworzenie mi warunków do realizacji premiery na KOPYŚCI. Myślę, że najlepiej wyraziłem moje uczucia we „wstępniaku” do tegorocznego informatora. Zamieściliście zresztą go na łamach Szantymaniaka. Po prostu nie było lepszej czasoprzestrzeni dla takich moich działań!

Dziękuję za rozmowę.

Pytał: Michał NOWAK

W relacji z tegorocznych SHANTIES napisał o mnie na swojej stronie Maciek „Viking” Ślusarczyk.

http://shanties.krakow.pl/historia.php?co=shp&rok=2009

„Grzegorz „GooRoo” Tyszkiewicz wspominał bardzo stare morskie szlagiery Krzysztofa Klenczona i prezentował swoje całkiem nowe utwory. Nie obyło się też bez bisów, które „wyklaskała” sobie głównie żeńska część publiczności. Dla niej to na koniec zabrzmiały ulubione „Żeglareczki”.

„Wzruszający początek recitalu dało wspólne wykonanie piosenki „Muzyka” przez Smugglersów razem z Grzegorzem Gooroo Tyszkiewiczem – jak za dawnych lat kiedy to występowali razem na deskach Rotundy, Wisły i Korony. Nic więc dziwnego, że ta reminiscencja muzyczna wywołała owacyjną reakcję publiczności.

Krakowskie SHANTIES okiem jurora.

Kiedy organizatorzy festiwalu zaprosili mnie do udziału w Jury, nie przypuszczałem, że będzie to aż tak ciężkie zajęcie. Zasiadałem w jury kilkanaście razy w życiu i była to ciężka praca. Być jurorem na SHANTIES – to jest prawdziwe wyzwanie. Prawie 20 godzin (w ramach 5 koncertów) oglądania i słuchania w stanie najwyższej koncentracji. Patrzeć, wsłuchiwać się, notować i być obecnym na występie każdego festiwalowego wykonawcy. Każdego, bo każdy ma prawo i przywilej pretendować do jednej lub kilku nagród z puli. A po tym wysiłku – spotkać się i obradować z pozostałymi jurorami by w końcu wydać werdykt. A zanim wydać – odpowiednio go przemyśleć, uzasadnić i sformułować. Wierzcie mi, to tytaniczny wysiłek.
Zasiadając w Jury zawsze zastanawiałem się nad tym jakie kryteria mam nałożyć na oceniane prezentacje muzyczne. Po latach doświadczeń i związanych z nimi przemyśleń, obserwacji osób, których opinie były dla mnie ważne wyodrębniłem moje osobiste, najzupełniej prywatne, podstawowe kryteria, jakimi kieruję się w ocenach.
Związek merytoryczny z tematyką festiwalu.
Piosenki prezentowane podczas SHANTIES MUSZĄ BYĆ w warstwie tekstowej lub muzycznej powiązane – w jakiejkolwiek formie – z pracą, tradycją, historią, współczesnością, przyszłością, wrażeniami, uczuciami, przeżyciami związanymi ze spędzaniem czasu na morzu, jeziorach, statku, jachcie, łodzi, muzeum morskim, pod żaglami itd. itp. Nie zgadzam się z tezą mojego kolegi ze sceny szantowej, który mówi, że: „piosenki żeglarskie, to wszystkie te piosenki, które śpiewają żeglarze”. To bilet do nieskończoności. Albo nie. Są to raczej nożyce, którymi odcina się dno worka z napisem SZANTY.
Kultura sceniczna:
Prezentacja muzyczna ze względu na specyfikę materii, zakładaną wrażliwość i delikatność twórcy, tworzywa i słuchacza musi mieć swoją klasę. Klasę prezentowaną przez wykonawcę. Mówiąc prostym, żołnierskim językiem – nie toleruję bydła na scenie. Bydło to dla mnie wulgarność, pijaństwo, narkotyki, bluzgi, prymityw, nonszalancja – serwowane widzom ze sceny. Nie uznaję tego nawet jeśli bydło legitymuje się dorobkiem płytowym czy jakimś innym jeszcze. Chcę przez to powiedzieć, że środki wyrazu scenicznego mają w mojej opinii swoje granice. Kulturę można wyrazić przez ciszę i przez krzyk, bezruch i dynamikę. Braku kultury nie można zaś przykryć niczym.
Twórczość, rozwój, nowości:
W tej kategorii wszystko jest jasne. Odgrzewane i TYLKO odgrzewane hity proponowane przez największe choćby gwiazdy sceny nie wzbudzają mojego entuzjazmu. Poszukiwania, eksperymenty, rzetelna praca nad repertuarem, rozwój i parcie do przodu – to sobie cenię u wykonawców bardzo.
Wiarygodność:
Najtrudniejsza do zdefiniowania kategoria i kryterium oceny artysty. Kiedyś na szkoleniu z psychologicznych aspektów budowania relacji sprzedażowych usłyszałem o kategorii: „wchodzi – nie wchodzi”. Chodziło o energię, która powstawała w kliencie na wskutek słów, działań, argumentów, akcji przeprowadzonej przez sprzedawcę. Kategoria bardzo wiarygodna, bo niezwykle skuteczna: WCHODZI – sukces, klient podpisuje kontrakt, NIE WCHODZI – wyjazd. Z czasem stworzyłem sobie własną – wywodzącą się z opisywanej – kategorię oceny muzyki: WIERZĘ-NIE WIERZĘ. Jest to bardzo subiektywna kategoria. Próbując ją opisać prostymi słowami mogę powiedzieć, że wierzę lub nie wierzę w to, co próbuje przekazać mi ze sceny artysta. Niezależnie od języka (!). Stosując tę kategorię wsłuchuję się we własne odczucia, można by powiedzieć – słucham bicia własnego serca. Ma to wielki związek z energią (nie mylić z hałasem), którą wykonawca potrafi lub nie potrafi wytworzyć podczas występu i przekazać widzom. I zainicjować jej wymianę. To wielka sztuka! Nie znoszę udawania na scenie. Nie znoszę, kiedy nasto- lub dwudziestolatek opowiada o ciężkiej pracy na morzu, bacie bosmana, który smaga plecy, niewoli czy innych abstrakcjach. Jestem szczególnie uwrażliwiony na takie bzdury chyba dlatego, że sam miałem przywilej pracować przez jakiś czas na morzu. I to bardzo ciężko. Najwyższym i doskonałym stopniem kategorii Wiarygodność jest Trans.
Trans:
…to łzy wzruszenia, szloch, śmiech, niekontrolowane wspólne z wykonawcą śpiewanie, stan euforii wyrażany krzykiem, tupaniem, brawami itd. Zaznaczam – stan osiągany bez zastosowania ZEWNĘTRZNYCH SUBSTANCJI ZMIENIAJĄCYCH NASTRÓJ. Uwielbiam być wprowadzany w trans przez muzykę!
Z takim zapleczem, arsenałem i nastawieniem wsłuchiwałem się w występy moich kolegów i koleżanek ”po szancie”.

Czwartkowy koncert „Znów przeminął rok” zapisał się pozytywnie w mojej pamięci nową piosenką Andrzeja Koryckiego „Plasterek cytryny i ja” i występem FLASH CREEP. Andrzej jest klasą samą dla siebie. Po cichu zazdroszczę mu talentu tekściarskiego, muzycznego oraz zdolności „czucia i widzenia więcej”. Jego inteligentne poczucie humoru rozbraja mnie. A jego piosenki wprowadzają w trans. Tak jak piosenki FLASH CREEP, którzy grają i śpiewają coraz lepiej i lepiej. No, może z tym wyjątkiem kiedy Iza „chciałaby być tak bardzo w Mobile Bay i RWAĆ BAWEŁNĘ CAŁY DZIEŃ (???!!!)”. W jakim celu? Izo?
Nie rozumiem zaś zupełnie co robił na scenie z Jerzym Porębskim sympatyczny skądinąd Patrick Lee. Zastanawiałem się i zastanawiam do dzisiaj jaki rodzaj odczuć miało wzbudzić to, co Patrick robił, albo raczej to, czego nie robił. Bo na pewno – nie śpiewał. Nie wiem… Nie wierzę, nie wchodzi, nie śmieszne…
W piątkowym koncercie „Znów popłynę na morze” uwierzyłem Qftrom. Zaśpiewali energetycznie, z polotem, fantazją, zawodowo w najlepszym tego słowa znaczeniu. Ich śpiewanie to nowa i coraz lepsza jakość na szantowych scenach.
Uwierzyłem Prawdziwym Perłom, których (wprawdzie kompletnie nie trafione w kontekście tytułu koncertu) nowe propozycje wokalno-instrumentalne wprost powaliły mnie na plecy. Dobór i brzmienie instrumentów, aranżacje, przemyślane i sensowne teksty, perfekcyjnie wykonane partie wokalne solo i w wielogłosach – pokazały, że Perły to absolutna ekstraklasa krajowa. Koledzy zaprezentowali zupełnie nową, niespotykaną dotychczas muzykę.
Klangom uwierzyłem za wysoki poziom artystyczny oraz autentyczną radość, która wprost biła ze sceny podczas wykonywania przez nich przedwojennych marynarskich piosenek: pełnych uroku, dowcipu, wdzięku i czegoś tak ulotnego, co mają tylko przedwojenne piosenki…
Byłem pod wielkim wrażeniem doskonałego show, jaki zaprezentowały Stare Dzwony. Zbiór wielkich indywidualności, które na scenie tworzą coś absolutnie unikalnego i… transują mnie! Chociaż… od kilkunastu lat śpiewają ciągle te same piosenki.
Koncert sobotni „Dni mijają i tygodnie” to dla mnie przede wszystkim udana, pełna autentyzmu i wiarygodna współpraca sceniczna zespołu 4 Refy i odnalezionego dla Shanties – Simona Spaldinga. Numer „Drinking and marriage” w moim ulubionym stylu „cajun” rodem z delty Missisipi, wykonany wspólnymi siłami zauroczył mnie bardzo. Czy z Simonem, czy bez – 4 Refy pokazały klasę jako zespół grający muzykę morza najbardziej zbliżoną do angielskich oryginałów. I nie to mnie w nich porusza, że najlepiej ze wszystkich naśladują obcy folklor. Ale to, że robią to tak, że im wierzę. A jeśli chodzi o sam występ, to może trochę „obciągnęły w dół” jego poziom kłopoty z przypomnieniem tekstu piosenki u jednego z wokalistów.
Wrażenie zrobił na mnie również występ Banana Boat. Panowie z coraz większym powodzeniem porywają się na trudne i ambitne dzieła wokalne. I coraz częściej wychodzą z tych prób zwycięsko. Show jest wiarygodny, wdzięczny. Widać, że Banany to grupa przyjaciół, którzy obrali sobie wspólny cel i dążą do niego RAZEM. Z dużą klasą. Cenię ich za pomysły, autorski repertuar i przekraczanie granic w drodze ku nowym horyzontom. „Moby Dick” i (chyba taki ma tytuł) „Hen na szczyt” są dla mnie tego najlepszym przykładem. Przyznam szczerze, że sam chciałbym grać w takim zespole, w którym kolegom chce się przeć do przodu nie tylko w słowach, ale i w czynach…
Pięknie zagrali w tym koncercie Flash Creep. Piosenki do tekstów Mariusza Bartosika i jego zony – Oli Rakowskiej – Bartosik i inne, wykonywane przez Izę i Maćka pięknymi, przejmującymi głosami i wielogłosami wprawiały mnie w trans. Z prawdziwą przyjemnością obserwuję rozwój i doskonalenie brzmienia zespołu. Flash Creep są też klasą sami dla siebie.
Nie uwierzyłem zespołowi Tonam and Synowie. Koledzy zaprezentowali jadłospis sprzed wielu lat podany na nowych talerzach. „Beat box” basisty i cytaty muzyczne (Szał niebieskich ciał – Maanam, Samba de Janeiro – Bellini) pod publikę. Mnie nie odpowiada taki styl i pomysły, kiedy wyraźnie widzę, że te zabiegi mają stanowić podstawę i siłę repertuaru. Widzę w tym realizację motto: „im dziwniej, tym lepiej”. Według mnie – nie lepiej. Chociaż muszę przyznać, że brzmienie mają zawodowe!
Z nocnego koncertu „Sztorm przy Georgii” pozostało mi wrażenie szoku, jaki wywołał u mnie występ zespołu(?) Greenland Whalefishers. Byłem i jestem zniesmaczony, zirytowany, wkurzony, rozczarowany, oburzony. Kiepska muzyka, rozstrojone instrumenty, chlanie piwa na scenie, bluzgi do publiczności, kreowanie pożal-się-boże punkowego image’u i NIC POZA TYM. Kiedyś sądziłem, że naśladowanie dobrych wzorców (w ich przypadku – The Pogues) może przyczynić się do wzrostu, rozwoju, powstania nowej jakości. Tylko do tego trzeba mieć klasę! Tutaj zespół zaserwował odsmażane kotlety według obcego przepisu. I to z nieświeżych produktów. Żadne z kryteriów, które są dla mnie ważne nie miały zastosowania w ich przypadku.
Niepokój graniczący z pewną fascynacją wzbudził we mnie występ zespołu Nor Folk. Moja percepcja była już wtedy jednak na tyle „zwalcowana” natłokiem zdarzeń (bez zewnętrznych substancji zmieniających nastrój), że nie potrafię dzisiaj powiedzieć co mnie w ich muzyce tak przejęło. Ale przejęło. Tak jak oni – nie zagrał nikt na Shanties 2009.
Bardzo żałuję, że nie dane mi było wysłuchać niedzielnego koncertu „Jejku, jejku…” oraz „Dziękuje Ci Oceanie” – Jury zakończyło swoją pracę polegającą na słuchaniu w nocy z soboty na niedzielę (obradowało w niedzielę rano). Podobno znakomity występ dała Formacja i Stare Dzwonnice. Nie napiszę nic na ten temat – bo nie mogę przecież! Ale żałować – żałuję! Bezpowrotna strata.
Podsumowując – tegoroczny festiwal pokazał, że są wśród zespołów szantowych takie, którym „się chce”. Tworzą nowy repertuar, pracują nad poziomem wykonawczym, SBB (szukają, burzą, budują). To wspaniałe, budujące i nadające sens istnieniu sceny szantowej. Są też takie, których lata świetności już minęły. I chyba nie wrócą. Ale tak to już było, jest i pozostanie.
A przecież jest jeszcze tyle muzyki do zagrania!
Na szczęście…

Grzegorz Tyszkiewicz

Z relacji Michała Nowaka z SHANTIES 2009.

http://www.szantymaniak.pl/index.php?notka=1606

…”Było też kilka znakomitych i nietypowych wykonań znanych utworów. Szczególnie zapadł mi w pamięć Press-gang w wykonaniu Grzegorza Tyszkiewicza z grupą Banana Boat. Aż szkoda, że „GooRoo” nie śpiewa raczej szant klasycznych”…

Z relacji Maćka „Vikinga” Ślusarczyka z Festiwalu SHANTIES 2009.

http://shanties.krakow.pl/historia.php?co=shp&rok=2009

…”Grzegorz „GooRoo” Tyszkiewicz wspominał bardzo stare morskie szlagiery Krzysztofa Klenczona i prezentował swoje całkiem nowe utwory. Nie obyło się też bez bisów, które „wyklaskała” sobie głównie żeńska część publiczności. Dla niej to na koniec zabrzmiały ulubione „Żeglareczki”…

…”Po trwającym niespełna godzinę przedstawieniu władzę nad sceną przejął Grzegorz „Gooroo” Tyszkiewicz wprowadzając na nią kolejnych jubilatów. Występ każdego z nich poprzedzony był wyświetlanym na telebimie filmikiem i pokazem zdjęć z jego przeszłości. Odnajdywane na filmach w morskim piasku skarby-prezenty wręczane były na scenie przez prowadzącego koncert Gooroo”…

Cytat ze strony internetowej Tawerny RYCZĄCE CZTERDZIESTKI w Białymstoku na okoliczność mojego występu tamże.
W sobotę, 17 stycznia 2009 r.

„19.01.2009
W minioną sobotę grał u nas Grzegorz „Gooroo” Tyszkiewicz. „Gooroo” to naprawdę guru polskiej sceny szantowej, a przy tym bardzo porządny facet. Nie był to zwykły koncert, lecz impreza szantowa z licznymi zabawami, w których można było wygrać bardzo przydatne nagrody (browar, flaszkie i bilety do kina). Zapraszam do galerii, aby obejrzeć mini fotorelację z tej imprezy. Dodam jeszcze, a byłoby grzechem o tym nie wspomnieć, że Grzegorz zaśpiewał fantastycznie Northwest Passage – a na ten czas zamknęliśmy bar. Też sobie pośpiewaliśmy – a co!!!”

Garść refleksji z III SZANTACLAUS FESTIVAL w Poznaniu. 5-7 grudnia 2008 r.

III SZANTA CLAUS w Poznaniu. Wybraliśmy się tam z Kasią na zaproszenie Macieja Olszewskiego, żeglarza który mocno wierzy w to, że marzenia się spełniają. Wymarzył sobie więc kiedyś festiwal szantowy i od 3 lat pomaga się im spełniać. Byłem ciekaw w którą stronę wyewoluowało poznańskie szantowisko. W pierwszej edycji, 2 lata temu występowałem tam w potrójnej roli: wykonawcy, konferansjera i jurora. Challenge był to całkiem spory. Jednak z reakcji festiwalowych gości wnioskuje, że pozostawiłem po sobie dobre wrażenia.
Jak będzie w tym roku? Maciej – pomysłodawca i szef festiwalu postawił na „PŁODOZMIAN”. A to oznacza, że co roku zmienia się garnitur wykonawców i konferansjerów. I bardzo dobrze! Różnorodność na dobrym poziomie to dobra recepta na sukces.
Koncerty wieczorne oraz konkursowy odbywały się w Sali Centrum Kultury ZAMEK przy ul. Św. Marcin. Budynek okazały. Ale od zewnątrz wygląda lepiej, niż wewnątrz. Wnętrze trudno nazwać przytulnym… Szare, zimne marmury, wielkogabarytowe pomieszczenia itd. Zrozumiałem dlaczego tak jest po zapoznaniu się z historią budowli. Sala, w której odbywały się koncerty miała bardzo dobrą akustykę (kasetony na suficie, antypogłosowa drewniana wykładzina na ścianach). Jednakowoż małe, plastikowe krzesła z niskimi oparciami na widowni były po prostu niewygodne. Ale: „jak się nie ma, co się lubi, TO SIĘ LUBI, CO SIĘ NIE LUBI”. Daliśmy radę!
Pierwszy koncert poprowadził QNIA Andrzej z Ryczących 20-tek. Z zainteresowaniem wysłuchałem i obejrzałem wystep poznańskiego SAILORA. Wyrazy uznania za pół-autorski (bo własne teksty do zapożyczonej muzyki) program! Ukłony dla instrumentalistów: skrzypaczki i bandżysty. Robili doskonałą robotę.
Trudno to powiedzieć o akustyku, który albo nie słyszał, albo NIE WIEM O CO CHODZI. Sala była dobra, sprzęt nagłaśniający (widziałem) – dobry, instrumenty – dobre, głosy – w większości – dobre, a ze sceny szedł łoskot. Zapewne chodzi tu o subiektywny odbiór częstotliwości fal dźwiękowych. Chociaż… Podobne opinie było słychać z ust innych widzów. Panie akustyku, spieprzyłeś pan performance zespołom, a wrażenia (całe szczęście, że nie wszystkie) widzom.
Potem wystąpił KLANG z Rzeszowa. Koncert ładnie przygotowany, poprowadzony, odegrany. Fajnie Panowie śpiewacie. Z pomysłem, konsekwencją, energią i jajem. Przyjemnie się Was słucha i ogląda. A potem zaśpiewały Ryczące 20 – tki. I tu chwila refleksji. Moim zdaniem zespołowi wyszłoby na dobre, gdyby był obsługiwany przez własnego akustyka NA KAŻDYM KONCERCIE. Występ wiele stracił – marnie nagłośniony. I jeszcze jedna uwaga. „If I were you”, rozgrzewałbym się, rozśpiewywał przed KAŻDYM większym koncertem (sam tak zawsze zresztą robię). Szczególnie, kiedy istotą występu jest ŚPIEW, a nie muzyka instrumentalna. Brak rozgrzewki był słyszalny dla nawet niewprawnego ucha. 3-ci numer, BITWA POD OLIWĄ… To po prostu NIE WYPADA. Całość utrzymała się jednak w dobrej strefie stanów średnich. Występu SĄSIADÓW wysłuchałem częściowo. Byłem już trochę zmęczony i podróżą, łoskotem. Zespół zagrał PORZĄDNIE. Jak na laureata GRAND PRIXA SHANTIES 2008 przystało. Oprócz wydarzeń scenicznych słuchałem, oglądałem i popatrywałem na organizację koncertu. Było szybko, sprawnie, zawodowo, skutecznie. Szacoon dla Organizatorów!!!
Po zamknięciu koncertu udaliśmy się do Tawerny festiwalowej. Dolny poziom restauracji SPHINX Joli i Krzysztofa Polców zlokalizowanej na poznańskim Starym Rynku. Poczułem się bardzo „zaopiekowany”. Nakarmili, napoili i dobrym słowem podjęli. A na scenie wystąpili wykonawcy z wieczornego koncertu. Około 2 w nocy – spaaać… W bardzo przyzwoitych warunkach pokoju gościnnego akademika Politechniki Poznańskiej przy ul. Kórnickiej.
Następnego dnia posłuchałem koncertu konkursowego. Lubię posłuchać co nowego w trawie piszczy, popatrzeć i popodziwiać ludzi, którzy sami lub w zespole tworzą cos nowego. Największe wrażenie wywarły na mnie występy Nikoli Wardy (młodziutki, nieoszlifowany kryształek, talent na miarę Georginy Tarasiuk), Mieszko Osiewicza (kolosalny postep w śpiewaniu, piękne, męskie głosisko), Rafała Gołąbowskiego (bardzo fajne teksty i całkiem fajna interpretacja) i Marcina Magdziara (fajowa gra na gitarze, interpretacja i całkiem fajne autorskie piosenki). Reszta wykonawców mnie nie zachwyciła, a ze dwóch lub trzech – nie słyszałem. Wieczorem wysłuchaliśmy głównego koncertu SZANTA CLAUS. Sala zapełniła się całkowicie widzami spragnionymi szant. Jako pierwszy wystąpił Waldek Mieczkowski, mój stary, dobry znajomy z PACKET-owych i SMUUGLERS-owych czasów. Akompaniowali mu PRZYJACIELE czyli muzycy z gdańskiej grupy SŁODKI CAŁUS OD BUBY. W zasadzie rodzina. Prawie. Piosenki ładne, ale jak dla mnie trochę za spokojne. A potem zagrał FLASH CREEP. Kiedyś, gdy byłem w innym stanie emocji i ducha ich piosenki bardzo mi się podobały za sercoszczyaptielność. Teraz lubię ich bardziej energetyczne utwory. I wsłuchuje się w teksty piosenek z nowej płyty. I czepiam się ich po cichu. A w realu podziwiam talent Izy: i graczy i śpiewaczy, podziwiam głos Maćka. Jak wino: im więcej na grzbiecie, im dalej w czasoprzestrzeń, tym bardziej ten głos jest rasowy, tym bardziej wiarygodny. Podziwiam perfekcje wykonania, podziwiam pomysłowość.
Potem wystąpiła GDANSKA FORMACJA SZANTOWA – po raz ostatni w składzie z Waldkiem. Tak bywa: coś się zaczyna i coś się kończy… Lubię ich autorskie dzieła. A piosenka PRZECZUCIE stawia mi za każdym słuchaniem resztę włosów na głowie i wszystkie – na rękach i plecach. Jurkiel, SZACUN wielki za Twe piosenki. A na nową muzyczną drogę – pomyślnych wiatrów!
No a potem zagrały STARE DZWONY. To jednak klasa sama w sobie i dla siebie. Oni nie muszą nikogo ani niczego udawać. Energia, zabawa, luzik, wirtuozeria, zawodowstwo, FENOMENALNY kontakt z publicznością. No, po prostu ekstraklasa! Nowa piosenka Andrzeja Koryckiego o rejsie w towarzystwie plasterka cytryny po powierzchni whisky w szklance oczarowała nas. I publiczność. Aaaa!!! Akustyka tego dnia była o niebo lepsza, niż poprzedniego. Łoskot nie występował, a słowa piosenek były zrozumiałe. Zakładam, że akustyk tego dnia był w lepszej formie…
Po zakończeniu koncertu poszliśmy znowu do tawerny festiwalowej. A tam znowu: nakarmili, napoili, dobrym słowem pogłaskali. Dałem się namówić na zaśpiewanie kilku piosenek. Z wielką przyjemnością zresztą. Śpiewali wszyscy siedzący w nabitej ponad granice pojemności tawernie. Fajowo było!
Pięknym zakończeniem III SZANTACLAUS-a był koncert, który odbył się w niedzielę w Auli Uniwersytetu A. Mickiewicza. Program nosił tytuł: PIEŚNI MORZA „MUZYKA DAWNEGO POKŁADU”. Pieśni interpretował chór kameralny UAM kierowany przez Krzysztofa Szydzisza. O pieśniach, marynarskich zwyczajach, marynistycznej kulturze i tradycji opowiadał, śpiewał, grał na koncertinie, kościach i TAŃCZYŁ niezrównany Marek Szurawski. Atmosfera i wystrój auli, wysoki poziom prezentowany przez chór, ciekawe aranżacje pieśni, arcyciekawy, dowcipny i inteligentny komentarz-gawęda Marka złożyły się na NIESAMOWITE wydarzenie kulturalne, za które widzowie podziękowali wykonując „standing ovation”. Wyrazy najwyższego uznania dla Waszej pracy!!! Koncert był najpiękniejszym zakończeniem festiwalu, jakie dane było mi przeżyć.
Macieju Olszewski i Ekipo. Możecie być dumni z Waszego festiwalu. Zawodowstwo i perfekcja w organizacji, starannie przemyślany i dobrany program zaowocowały zaistnieniem bardzo udanego wydarzenia artystycznego. Zaszczytem dla mnie było być Waszym gościem. Gratuluję sukcesu i bardzo dziękuję! Pomyślnych wiatrów i oby: do zobaczenia.

Relacja Maćka „Vikinga” Ślusarczyka z mojego występu podczas SHANTIES 2008 w Krakowie. Koncert Wspomnień – „Na wodzie zima”

…Następnie na scenie pojawił się jeden człowiek – sam, ale za to z wielkim głosem – Grzegorz „GooRoo” Tyszkiewicz, który zaprezentował kilka piosenek wspomnieniowych – np. mój ulubiony „Staruszek Jacht”, „North-West Passage”, „Port”, ale również jedną prawie nową (prawie, bo na Shanties jeszcze nigdy nie śpiewaną) „Żagle” i jedną zupełnie nową piosenkę „Moje Mazury”, która doskonale oddaje to za czym tęsknią wszyscy, którzy mieli szansę pływać po Mazurach tak ja 20, albo i więcej lat temu.

„a mnie się śnią Mazury z żaglem bawełnianym, a ja wspominam tamtych ludzi z tamtych lat…
…łap-para-para parawan łap-para parawaraj”

Muszę tu również wspomnieć o fantastycznym, humorystycznym i jak najbardziej wspomnieniowym przedstawieniu historii czterech akordów, czyli jak powstała muzyka do najsłynniejszej piosenki żeglarskiej XX wieku – „Gdzie ta Keja”. Okazuje się bowiem, że u źródeł leży „Hit the road Jack” Rey’a Charlesa, która w latach 60-tych po przebyciu oceanu i zakotwiczeniu w Szczecinie przeobraziła się za sprawą Filipinek w „Batumi”. Niby miała już blisko do Świnoujścia, ale byłoby to zbyt proste, dlatego trafiła do Moskwy, gdzie Wasilij Pawłowicz Sołowiow-Sjedoj wpisał ją w „Podmoskownyje wieczera”. Następnie wróciła na rodzimy grunt do Warszawy aby Zbigniew Kurtycz mógł napsać „Cichą wodę”, a gdy powiał wiatr południowy, zawiał ją wreszcie do Świnoujścia, gdzie „pewien typ” wykorzystał ją do stworzenia największego swojego przeboju…

Werdykt Jury
Międzynarodowego Festiwalu Piosenki Żeglarskiej SHANTIES 2008 w Krakowie.

Protokół z posiedzenia Jury
XXVII Międzynarodowego Festiwalu Piosenki Żeglarskiej Shanties w Krakowie
w dniu 24.02.2008 r.
Jury w składzie:
Anna Łaszewska
Mira Urbaniak
Piotr Zadrożny
Andrzej Mendygrał
i Andrzej Brońka – przewodniczący

postanowiło przyznać następujące nagrody i wyróżnienia:

Nagrodę Redakcji Miesięcznika Żagle im. Tomka Opoki za najlepszy tekst piosenki premierowej Jury przyznało Grzegorzowi „Gooroo” Tyszkiewiczowi za tekst piosenki „Moje Mazury”


Jury z satysfakcją odnotowuje wysoki poziom artystyczny tegorocznego festiwalu przejawiający się w bardzo dobrym przygotowaniu warsztatowym występujących zespołów i w reżyserii koncertów. Fakt ten spowodował szybkie wyczerpanie Listy Nagród, co Jury przyjęło z niezadowoleniem.

Na tym protokół zakończono i podpisano.

Kamil Piotrowski, SZANTYMANIAK, wydanie jesień-zima 2007 r.

„Po raz pierwszy zwróciłem uwagę na nazwę „North-West Passage”, gdy usłyszałem „GooRoo” wykonującego pieśń o tym tytule. Niesamowita interpretacja słów, nastrój, wykonanie niemalże sprawiły, że tam byłem, czułem. Za każdym razem, gdy słucham Grzegorza Tyszkiewicza w tym utworze „ciary mi idą”. Jego wykonanie tej pieśni to dla mnie misterium.”

Maciej Jędrzejko, www.szantymaniak.pl, komentarz do wywiadu zamieszczonego w magazynie SZANTYMANIAK, 19.11.2007 r.

…Na koncu usłyszałem wersję Gooroo – a było to podczas Festiwalu Kopyść kilka lat temu.

Gooroo śpiewał NWP a’cappella, solo… i to była wersja, która ścisnęła mi gardło i łzy z oczu leciały mi same. (na tym koncercie Gooro zaśpiewał również przepiękną piosenkę o „Żeglareczkach” :-)

Ciężko wybrać wersję najlepszą – ale dla mnie No1 jest ta wersja, która wzbudzila moje największe emocje, ale pamiętam i lubię wszystkie :-)

Kamil Piotrowski, Wywiad zamieszczony w podwójnym, świątecznym numerze SZANTYMANIAKA jesień/zima 2007 r.

Samotny wilk

Mocny głos, wielka charyzma, wspaniałe wykonania znanych szant i pieśni mórz. O początkach ruchu szantowego w Gdyni, o „North-West Passage”, „swoich” zespołach i karierze solowej opowiada Grzegorz „GooRoo” Tyszkiewicz.

Prapoczątki
Pierwsze doświadczenia muzyczne zdobywałem na obozach klubu płetwonurków – w szkole podstawowej, a potem w harcerskiej drużynie żeglarskiej w olsztyńskim „ogólniaku”. Ściągnąłem z szafy radziecką, siedmiostrunową gitarę i zacząłem mozolne ćwiczenia. Była piosenka turystyczna, harcerska ale też piosenki The Beatles, duetu Simon & Garfunkel. Potem wyprosiłem u ojca kupno lepszego instrumentu – polskiej marki „Defil”.
Szanty i ich poważne śpiewanie zaczęło się wraz z rozpoczęciem studiów w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni. Razem z Piotrkiem Bułasem (dziś Atlantyda – przyp.red.), który studiował na Wydziale Mechanicznym, wzięliśmy udział w przeglądzie twórczości kulturalnej zorganizowanym przez Stowarzyszenie Działaczy Kultury Morskiej. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem i usłyszałem Ryśka Muzaja, Witka Zamojskiego, Mirka Peszkowskiego.

Mekka szantymenów
Na Shanties trafiliśmy w lutym 1985. To miał być dla nas test: czy to, co robimy jest wartościowe, czy warto to kontynuować. Wystąpiliśmy jako „B & G” (Banjo & Guitars), z Mopasem (Piotr Bułas) i Darkiem Ślewą (dziś Smugglers – przyp.red.). Zdobyliśmy wyróżnienie za piosenkę „Wielki wal”. Wywieźliśmy stamtąd wiele niesamowitych wrażeń. Działo się tyle, że nie było czasu na spanie. Tylko słuchaliśmy i śpiewaliśmy. Wracaliśmy z Krakowa nieodmiennie ze zdartymi gardłami. To był czas Starych Dzwonów. Poznałem też wielu organizatorów późniejszych festiwali, których wtedy było w Polsce tylko kilka.

Gdynia i szanty
Według mojej wiedzy, gdyńskie środowisko szantowe zaczęło się tworzyć gdzieś pod koniec lat 70. Zaczęli wtedy śpiewać szanty Mirek Peszkowski, Waldek Bocianowski – studenci WSM i jeszcze parę innych osób, których nazwisk nie pamiętam. Grali i śpiewali piosenki swojego autorstwa i morskie „standardy”, występowali m.in. na Yapie (Festiwal Piosenki Turystycznej w Łodzi – przyp.red.). Gdy skończyli studia wszystko w WSM zamarło.
Potem, w połowie lat 80., znowu zaczęło się odradzać. Działaliśmy my (B&G), Krewni i Znajomi Królika. Pojawiali się też ludzie z warsztatów marynistycznych Centrum Wychowania Morskiego ZHP w Gdyni: Sławek Klupś (Mechanicy Shanty, Atlantyda – przyp.red.). Był też jakiś zespół w Wyższej Szkole Marynarki Wojennej.

Pierwszy poważny – Packet
Gdzieś w 86. roku Ania i Mirek Peszkowscy założyli swój – jak to dzisiaj nazwalibyśmy – projekt szantowy. Mieli pomysł, repertuar, więc ogłosili nabór do zespołu. To był normalny casting (uśmiech). Zaprosili mnie na próbę, przepytali, kazali zagrać i zaśpiewać i tak zostałem jednym z Packetów. W zespole oprócz mnie i Darka Ślewy, znaleźli się jeszcze: Dorota Potoręcka, Andrzej Kadłubicki, Waldek Mieczkowski, Artur Wąsicki oraz na krótko – Aldek Długosz (dojeżdżał z Koszalina). Po zmianach dołączyli jeszcze: Dorota Zaborowska, Regina Mostowa, Józef Elimer, Krzysztof Janiszewski, Krzysztof Jurkiewicz, Większość z nich nadal aktywnie działa na scenie szantowej.
Idea była mniej więcej taka, by każdy z nas miał choćby jedną „swoją” piosenkę w programie. Główne głosy prowadził Mirek Peszkowski i ja. To był czas wytężonej pracy. Opracowywaliśmy nowe piosenki, jeździliśmy na festiwale. Packet bardzo szybko stał się znaczącą grupą, a takie piosenki jak „Mona”, „Fregata z Packet Line”, „Bluenose” czy „Mathew Anderson” do dziś są jego wizytówką.

Smugglers
Packet zdobył wszystko, co było do zdobycia na scenie szantowej. Z różnych względów Anka i Mirek Peszkowscy postanowili zamknąć ten projekt. Reszta chciała grać dalej. Na jakimś spotkaniu padła propozycja by zmienić nazwę, ustalić skład i repertuar i grać dalej. Znów ostro wzięliśmy się do pracy. Wtedy powstały „Kangur”, inna wersja „Pod Jodłą”, „Szkuner „I’m Alone” czy „Poor Old Horse”. Z czasem – chcieliśmy grać ostrzej, z perkusją i elektrycznymi gitarami. Wtedy w szantach dominowały dwie drogi. Albo tradycyjna, wyspiarska, „bez gitar basowych i wygłupów” albo ta druga, bardziej nowoczesna, którą my wybraliśmy. Wielu się to nie podobało, a Rysiu Muzaj prawie został przez środowisko wyklęty za to, że zasiadł za perkusją. My postanowiliśmy robić swoje i grać tak jak nam serca podpowiadały. Oczywiście nie porzuciliśmy szant, mieliśmy mocne, dobre głosy i nieraz śpiewaliśmy a cappella.

Źródła
Zdobycie piosenek „stamtąd” nie było łatwe tak, jak dziś. Andrzej „Kadłubek” Kadłubicki żeglował wtedy na „Pogorii” i z rejsów przywoził sporo materiału (m.in. z Kanady Irish Rovers, Stana Rogersa). Korzystaliśmy też z poznańskich znajomości Darka „Stłukli” Ślewy. Kserowaliśmy też wszystkie śpiewniki, które wpadły nam w ręce. Kopiowaliśmy z taśmy na taśmę szantowe i folkowe hity. Był to czas zachwytu i zauroczenia muzyką wykonywaną przez takie tuzy jak: The Pogues, Albion Band, Fairport Convention, Steelay Span, The Dubbliners.

Przerwa w trasie
Na początku lat 90. poczułem się wypalony. Odszedłem z zespołu po wielkim sukcesie Smugglersów, odniesionym na Festiwalu Morskim w Kotce. Na kilka lat schowałem gitarę do szafy i zatrudniłem się na statku jako kucharz. Przeżywałem swoją morską przygodę, a w miarę możliwości śledziłem twórczość Smugglersów z Krzyśkiem Jurkiewiczem i Józkiem Kanieckim w składzie.

Powrót
W 1995 Piotr Zadrożny w ramach Shanties zorganizował koncert wspomnień solistów w Nowej Hucie (to Kraków – przyp.red.). Zaprosił mnie do koncertu jako współautora i wykonawcę piosenki „Wielki wal”. Zaśpiewałem jeszcze kilka innych utworów a na koniec, a cappella „North-West Passage” (pierwszy raz publicznie). Byłem stremowany i pełen obaw jak „wyjdzie mi” ta trudna piosenka. Śpiewałem w kompletnej ciszy. Skończyłem i znów… cisza. A po chwili wielki aplauz. To było niesamowite. A przy tym niezwykle przyjemne…
Później była „Kopyść” (festiwal w Białymstoku – przyp.red.), gdzie zasiadłem w jury. I tak od słowa do słowa, od zdarzenia do zdarzenia i w 1995 reaktywowaliśmy Smugglers.

Solo
W ubiegłym roku zdecydowałem się odejść z zespołu Smugglers. Nie widziałem tam już dla siebie miejsca. Chyba dojrzałem do tego by grać solo. W zasadzie od zawsze istniałem jako solista. Miałem swój repertuar. Czasami dobierałem sobie muzyków. Sporo grywałem z Józkiem Kanieckim. Dla mnie wymiana energii między solistą i publicznością jest bardziej ekscytująca, niż w przypadku zespołu. Każdy koncert solisty to także bezlitosna weryfikacja autentyczności i poziomu. Tu nie schowasz się za kolegę z kapeli. Dziś wolę takie wyzwania.

Lubię – nie lubię
Podoba mi się to, gdy młode zespoły starają się iść własną drogą. Piszą własne teksty, szukają własnego stylu. Nawet, gdy grają cudze utwory starają się to robić po swojemu, nie naśladować. Szanuję to, że chce im się szukać czegoś nowego, oryginalnego. Objawieniem dla mnie jest tu grupa „Pchnąć w tę łódź jeża”. Cenię ich dbałość o teksty, aranżacje, estetykę i perfekcję wykonania, pomysły. Podoba mi się energia „Morże być”.
Nie podoba mi się, gdy zespół zapomina o tym jak ważny jest tekst w piosence. Coraz mniej jest dobrych tekstów na konkursach. Drażnią mnie próby udawania autentyczności: reżyserowane okrzyki, zagadywanie na siłę itp. Czapki z pomponami, kilty to dla mnie przerost formy nad treścią. Chyba, że są rekwizytem w jakimś programie muzycznym, sztuce

Moje teksty
Tylko „Shiny Oh!” przetłumaczyłem prawie słowo w słowo. Reszta to moje własne teksty, oparte na historii oryginalnej. Zawierają pierwiastki osobiste. Niektóre z nich nawet bardzo – na poważnie bądź z uśmiechem (Idiota, Gigant, Muzyka, Żeglareczki).

Własna płyta
Zimą planuję nagranie materiału. Jest pomysł na skład, są utwory. Większość piosenek będzie autorska, współczesna. Będą też moje ulubione utwory: „Morskie pogody”, „North-West Passage” . Płyta będzie miała akustyczne brzmienie. Taki „szantowy unplugged”.

Ja sam
Staram się patrzeć szeroko otwartymi oczami na życie. Szanty to nie jedyny mój świat. Jestem człowiekiem tysiąca umiejętności (śmiech). Umiem i uwielbiam gotować. Żegluję, nurkuję, jeżdżę na nartach ale lubię też rower, zdarza mi się chodzić po lesie. W młodości przewędrowałem kawał Polski. Jakiś czas temu moje życiowe doświadczenia spowodowały u mnie pewne wyciszenie.. Staram się być bliżej Stwórcy – mojego Najwyższego Kapitana (uśmiech), pytam go często o kurs, jakim mam żeglować. Za wielki, osobisty sukces uważam odstawienie tytoniu (5 lat temu) i alkoholu (2 lata temu) i zrozumienie faktu, że moje szczęście mieszka we mnie. Bardzo ważny jest dla mnie mój 18 letni syn – Michał.

Przejście północne
Bardzo lubię tę pieśń. Sam przy niej trochę odlatuję (śmiech). Porywa mnie ta muzyka, słowa Doroty Potoręckiej. Dla mnie to rodzaj hymnu.

Wysłuchał
Kamil Piotrowski

Aleksandra „Olek” Witkowska, http://www.forum.szantymaniak.pl, post
pt. „Gniazdo Piratów 16.IX.07″

Wiele lat temu trafiłam przypadkiem na koncert Grzegorza Tyszkiewicza. Pierwszy raz wtedy słuchałam piosenek zeglarskich. Wyszłam urzeczona. Już wtedy wiedziałam, że chcę więcej, że będę szukać tej muzyki.
Od tamtej pory przeżyłam wiele wspaniałych muzycznych odkryć. Szanty pomogły mi poradzić sobie w kilku trudnych dla mnie chwilach. Ten przypadkowy koncert miał wpływ na moje życie. Jezeli dotąd nie wchłonął mnie i, jak sądzę, nieprędko wchłonie „codzienności trans odmierzany dziwną grą” to zawdzięczam to właśnie GooRoo.

Zachwyciłam się potem wieloma wykonawcami, ale zawsze gdy tylko mogę (czyli niestety rzadko) szukam jego koncertów. Nie zawiodłam się nigdy. (…)
(…) Było magicznie… Cały koncert przepajała ta pogoda, którą nosi się w sercu, a „Muzyka” ciągle jeszcze żyje w nas. We mnie na pewno!
Może jeszcze ktoś się wypowie? Nie wiem kto był, bo nikogo nie rozpoznaję.

Znalazłam gdzieś w internecie określenie koncertów Pana Tyszkiewicza jako „one man show”. Show? Nie wiem, dla mnie to słowo ma znaczenie niezbyt tu pasujące. Ale na pewno jest to spektakl, wspaniały spektakl słowno-muzyczny. Nie tylko kilkanaście perfekcyjnie zaśpiewanych i zagranych pięknych piosenek. Nie tylko niesamowity głos, głęboki i ciepły. To pewna całość niosąca w sobie wielki ładunek emocji.
Oby Gniazdo Piratów dało nam więcej takich wieczorów!

Monika Szwaja – pisarka i dziennikarka ze Szczecina.

Będzie mi miło, jesli mnie zacytujesz, a lepiej jeśli napiszesz, że kocham Twoje śpiewanie i już.
Ściskam serdecznie.
Monika

Monika Szwaja, http://www.monikaszwaja.pl/, strona startowa – „wstępniaczek”. :-)

Zamieszczam treść wstępniaczka do strony internetowej Moniki, bo stanowi integralna całość. O!:
„Sol omnibus lucet” – moje ulubione powiedzenie łacińskie… znam je od pierwszego roku studiów, a dopiero niedawno dowiedziałam się, że to Petroniusz… Genialne, prawda? Staram się zawsze – nie tylko w moich książkach – udowadniać jego głęboką słuszność. Bo przecież doskonale wiemy, że nikt z nas nie uchroni się od nieszczęść, jakie bywają ludzkim udziałem – rzecz jednak w tym, aby nie dać się tym nieszczęściom i niepowodzeniom na dobre przygnieść do ziemi. Zbyt długie pochylanie się nad własnym ciężkim losem powoduje nieodwracalne skrzywienie kręgosłupa, tego metafizycznego również. Zaczynamy sądzić, że wraz z naszymi bólami jesteśmy jedyni na świecie. A to przecież nieprawda. Świat ma wiele ciemnych stron, ale ma też wiele jasnych i dobrych. W którą stronę się zwrócimy, zależy od nas. Pięknie o tym śpiewa jeden z moich ulubionych pieśniarzy, szantymen i chyba trochę czarodziej Grzegorz Tyszkiewicz, zwany GooRoo (jeśli Wam się uda, złapcie go gdzieś i posłuchajcie; trzeba na żywo, bo wciąż nie nagrał płyty, choć dawno powinien):

Ważna jest tylko ta pogoda, którą w sercu będę miał.

Ważna jest tylko ta pogoda, choć dokoła huczy szkwał.

Co mi tam rozszalała woda, co mi tam ostre zęby skał!

Ważna jest tylko ta pogoda, którą w sercu będę miał.
Tak mi się morsko pokojarzyło – z pewnością dlatego, że mój Szczecin odwiedziły niedawno największe i najwspanialsze żaglowce na świecie (pewnie napiszę o nich niebawem). I jakże się nie rozpogodzić w obliczu takiego nieprzemijającego piękna?
Życie jest piękne – to może banał, ale i prawda…

Mirosław Bator, www.izba.szczyrk.pl, „Izba Biesiadna w Szczyrku”, 15 sierpnia 2007 r.

„Gwiazdą wieczoru był Grzegorz Tyszkiewicz, znany w Polsce bard szantów i nie tylko. Swoim głębokim i pięknym głosem hipnotyzował słuchaczy przez ponad dwie godziny. Mógłby tak dłużej, ale imprezę niestety przerwała ustawowa cisza nocna, chociaż nikt nie miał zamiaru iść spać.”

Gazeta Wyborcza. „Młodzi na „Starym” wrócili z rocznego rejsu”, 03 sierpnia 2007 r.

…Na maszcie powiewała długa, błękitna wstążka. Gdy jacht robił paradną rundkę przy brzegu, szantymen Grzegorz Tyszkiewicz tłumaczył obserwatorom, że każdy milimetr szarfy symbolizuje przebytą milę morską…

…Podobnie mówiła inna załogantka, Agnieszka Strużyk, która popłakała się na brzegu, kiedy szantymen Grzegorz Tyszkiewicz zaczął śpiewać pieśń „Northwest Passage”, a szczecinianie i goście brawami przywitali załogę…