Przyjaciołom – bądźmy blisko.Znajomym – oby Wam się wiodło.Muzyce – bądź we mnie i graj.Natchnieniu – pamiętaj o mnie.Fanom – dziękuję, że jesteście.Wrogom – lepiej nie wchodźcie mi w drogę.Władcom świata – walnijcie wreszcie głową w ścianę.Klientom – dziękuję za dotychczas i zapraszam do jeszcze.Światu – czekaj na mnie.Opatrzności – zerknij czasem w moją stronę.Losowi – sprzyjaj mi jak dotychczas. Sprzyjaj dobrym Ludziom. Proszę.Na Nowy Rok,Grzegorz

Nowy Jork – Toronto – Nowy Jork.Relacji część IV.

Spakowaliśmy walizki i ruszyliśmy z Kasią w drogę – do Kanady. Ruszyliśmy w drogę tylko i wyłącznie dzięki osobistej pomocy Krzysia Grubeckiego. Wyratował nas z pewnej opresji, która polegała na tym, że na 24 godziny przed startem okazało się, że załatwiany od 6 tygodni samochód (na pewno! na 100%! bankowo! potwierdzone!) zrobił się… hmmm… nieaktualny. Kris ratując nas z opresji oddał nam swój firmowy samochód – rasowy amerykański pickup Forda. Czarny, wielki, wygodny, no CUDO!!! No to wsiedliśmy i ruszyliśmy! Dogadaliśmy się jakoś od biedy z panią Amerykanką, gadającą do nas z wbudowanego GPS-a i pomknęliśmy autostradą 80 przez Scranton, Binghamton, potem 81 do Syracuse, a potem 90 do Buffalo i dalej do przejścia granicznego w Niagara Falls. Pomknęliśmy to może trochę za dużo powiedziane. W Stanach policja bardzo rygorystycznie przestrzega limitów prędkości, więc jak jest ograniczenie do 65 mil/h – wszyscy tak jadą. Jak 55 mil/h – wszyscy zwalniają i jadą 55. Mandaty za przekroczenie są tak wysokie, że po prostu się nie opłaca jeździć ponad limit. A za prawie każdym wzgórkiem, przez które wiodła autostrada stał na łączniku między jezdniami radiowóz policyjny – ma się rozumieć że z policjantem w środku i niewidoczną suszarką do pomiaru prędkości. Nie miałem w tym żadnego interesu, aby sprawdzać skuteczność sprzętu pomiarowego… Jakoś nam się udało – zarówno w tamtą, jak i z powrotem nie zapłacić mandatu. Jechaliśmy przez góry, zjeżdżaliśmy w doliny, zmieniał się krajobraz, kolory jesieni ustępowały nagim, bezlistnym drzewom, było raz ciepło, potem trochę zimno. Podróż, jak już się oswoiliśmy z autem, warunkami, stresem, przebiegała fajnie, miło i z radosnym poczuciem swobody! Co jakiś czas zajeżdżaliśmy do usytuowanych dość gęsto znakomicie wyposażonych i zaopatrzonych miejsc postojowych. W zabudowaniach zlokalizowanych na niewielkiej przestrzeni można było zatankować paliwo, zjeść, popić, skorzystać z toalety, a czasami nawet zanocować w motelu – jeśli była taka potrzeba. W każdym z takich kompleksów było czysto, niedrogo i bezpiecznie. Kiedy dojeżdżaliśmy do Syracuse, a potem do Buffalo, z uśmiechem uświadomiłem sobie, że wyśpiewałem sobie kiedyś tę podróż w piosence Erie Canal, którą miał w repertuarze zespół Smugglers (gdzieś w początkach istnienia), a do której napisałem polskie słowa. Po 7 godzinach podróży przekroczyliśmy granicę w Niagara Falls. Immigration officer – kanadyjczyk w kamizelce kuloodpornej i czarnych rękawiczkach bez palców, zapytał nas na granicy m.in. o to czy wiemy że TAM (wskazał kciukiem na kanadyjską stronę) żyją najfajniejsi ludzie na świecie? Nie to, co TAM (pokazał na amerykańską)! Potwierdziliśmy i powiedzieliśmy, że dlatego tam jedziemy. Z uśmiechem wjechaliśmy do Kanady. Dojechaliśmy do Oakville – celu naszej podróży i z pewnym trudem, ale skutecznie – odnaleźliśmy dom Małgosi i Marka. Spotkanie z nimi, było dla mnie kolejną podróżą sentymentalną w przeszłość. Marka nie znałem w ogóle, Małgosię poznałem w połowie lat 80-tych, kiedy jako młodzian z liceum brałem udział w obozie płetwonurków nad jez. Mokrym w miejscowości Zgon na Mazurach. Małgosia była tam ze swoim Ojcem na wywczasie. Utrzymywaliśmy znajomość przez jakiś czas, a potem kiedy studiowałem na WSM w Gdyni, kontakty wygasły. I po latach (tylu-a-tylu) z pomocą pewnego portalu społecznościowego odnalazła mnie Małgosia. I od słowa do słowa, od maila do maila – przyjechaliśmy w odwiedziny. Małgosia i Marek są w Kanadzie już długo. Osiedli pod Toronto, ciężką pracą awansowali do „middle class”. Dobrze czują się w miejscowych układach, ale duszą są jeszcze „nasi”. Tekściory, skojarzenia, dowcipy, aluzje itd. Ich dzieci to już kanadyjczycy. Taka kolej rzeczy. W wielkim i pięknym domu dostaliśmy do dyspozycji wielki pokój z łazienką. Po niezwykle udanym wieczorze wspomnień i wzajemnego poznawania się w ramach autoprezentacji i pytań nastał dzień następny. Małgosia zabrała nas europejskim autem do Niagara Falls. Miasto nad najsłynniejszym wodospadem Ameryki Północnej. Byłem tam w ramach występów na festiwalu Knaga w Toronto – 10 lat temu. Więc wielkiego szoku nie doznałem. Małgosia pokazała nam jednak kilka uroczych zakątków w okolicach, których nie widziałem poprzednim razem. Było pięknie, niezwykle i krajoznawczo w najlepszym tego słowa znaczeniu! Zabudowa okolic miasta Niagara Falls robi ogromne i sympatyczne wrażenie: dostatek, fantazja architektów, spokój i stabilizacja mieszkańców. Wrażenie robi jezioro Ontario, którego drugiego brzegu nie widać, a wysoka zabudowa Toronto z wieżą CN Tower ledwie majaczy na horyzoncie. Małgosia zawiozła nas do winnicy, gdzie uprawiane są niezwykle słodkie winogrona, z których wyrabiane jest ice-wine (wino lodowe) – lokalny i znany na cały świat specjał. Wino z zamrożonych winogron. Podobno wino wynaleziono zupełnie przypadkiem chcąc ocalić zbiory, które z nadejściem zbyt wczesnych mrozów po prostu zamarzły. Nie pierwszy to raz przypadek pomógł w wynalezieniu czegoś niezwykłego. Pełni wrażeń i głodni zasiedliśmy w steak-house nad porcjami olbrzymich i przesmacznych kanadyjskich steków wołowych. Zasmakowałem wtedy w sosie worcester firmy Lea & Perrins jako dodatku do grillowanego mięsa. No, sam MNIÓD!!!
A następnego dnia już sami, pojechaliśmy do downtown (centrum) Toronto, gdzie z wieży CN Tower przy wspaniałej pogodzie pooglądaliśmy z wysokości 400 metrów jezioro Ontario oraz panoramę miasta. Potem powłóczyliśmy się po nisko zabudowanym centrum handlowym. Jako, że był to czas zbliżającego się święta Haloween, po ulicach krążyły grupki poprzebieranych i pomalowanych młodych ludzi. W stylu zombies, bezgłowych, bezrękich, beznogich wyglądali nawet efektownie! Malowniczo i odlotowo. Jak widać na zdjęciach! A potem poszliśmy sobie – już z Małgosią, do torontońskiego Chinatown. To niezwykła dzielnica: świat w świecie. Stragany, stoiska z owocami, warzywami, przyprawami, zwierzakami żywymi i nie, chińskimi kosmetykami, lekami, sprzętem elektronicznym, ubraniami i wszelkim towarem, który można sprzedać – łącznie z plastikowymi gówienkami, których przeznaczenia nie zna pewnie sam sprzedający. A pomiędzy tym wszystkim gabinety masażu karku, ciała, stóp, akupunktury, akupresury, każdej innej innej -ury oraz bary, bistra i restauracyjki. Do jednej z takich wstąpiliśmy na kanadyjską kaczkę po chińsku z ryżem. Wyglądało to lepiej, niż smakowało mówiąc szczerze… Porcja kaczki składała się głównie ze skóry, tłuszczu i kości. Ale Z PEWNOŚCIĄ nie był to kot. Ani pies. I głodny brzuszek zapełnił należycie. Ale za to następnego dnia my zaprosiliśmy naszych gospodarzy do wskazanej przez nich knajpki z tajskim jedzeniem. No i to była uuuuucztaaaa!!!! Pyszności z dobrościami! Smaki, których w życiu bym nie połączył w mojej kuchni, albo takie, jakich bym sobie nie wyobraził: kokos z bambusem, soja z łojem, słodkie ze słonym, a kwaśne z gorzkim. A kelner dania donosił, donosił, donosił… A potem całą czwórkę wynosił, wynosił, wynosił! Z kulinarnych wydarzeń, to może takie, że na późną kolację przygotowałem już w domu mój sztandarowy kulinarny numer: schab po argentyńsku! Ale smakowało wszystkim. jedli, aż się uszy im trzęsły, a mnie serce rosło. Nawet element kanadyjski kolacji – chłopak Karolinki powiedział coś jakby: delliszys!!! Zrozumiałem o co „kaman”.
Uśmiechnięci, wypoczęci, zadowoleni ze spotkania, rozmów, zdarzeń i dowcipu o misiu Colargolu ruszyliśmy w drogę powrotną. Już „na luziku”, bo co się może stać, kiedy drogę mamy już „przerobioną”? Na granicy kanadyjsko-amerykańskiej pani immigration officer o wyglądzie kadry z konzentrationlager i rentgenie w oczach wypytała nas o wszystko i wszystkich do 4 pokolenia wstecz: skąd, dokąd, a papiery wozu, jakie żeglarstwo, a gdzie żeglujecie, co robisz w kraju, pokazać bilety na powrót do Polski, o co w ogóle chodzi. Po udzieleniu wyczerpujących odpowiedzi oddała nam paszporty i z krzywym uśmiechem nr 8 powiedziała coś jak „DZENDOBUY”. I wpuściła nas do krainy szczęśliwości. No i można tak powiedzieć, droga przebiegła nam bez zakłóceń – zasadniczo… Może z wyjątkiem tego, że w Syracuse (tego samego, co 3ch pasażerów pociąg tam wiózł z Cheetaway) zjazd na autostradę, w jaki skierowała nas pani z GPS był zamknięty, a w urządzeniu była wyłączona opcja (albo w ogóle jej nie było?) wyznaczenia trasy alternatywnej. Więc pojechaliśmy tam, gdzie musieliśmy, bo innej opcji nie było i w związku z tym było trochę emocji… A potem metodyczne zawrócenie na „żeglarski nos”, jazda trochę pod prąd – ale tylko kawałeczek, potem zaprogramowanie GPS i już byliśmy na właściwej drodze! I tak sobie spokojniutko dotoczyliśmy się do New Jersey. No już prawie w domu!!! Z tym, że kluczowe znaczenie miało tutaj słowo „prawie”. Zaczęło się od tego, że właściwy zjazd z autostrady był 50 m przed nami, a nie jak mówiła pani GPS – za 0,7 mili. Oczywiście – nie skręciłem. Więc byliśmy w lekkiej dupie. W lekkiej mówię. Bo potem była cięższa, kiedy po znalezieniu od biedy właściwej drogi trafiliśmy na 4 rozjazdy i pojechałem w ten 3-ci. A powinienem był w 2-gi… Bo tak mi wychodziło. No co będę mówił… Emocje trochę spore były, szczególnie, że jak już się pojedzie w określony zjazd, to nie można zawrócić, bo nie ma jak ani gdzie. I jeszcze ta pieprzona opcja wyznaczenia terasy alternatywnej – WYŁĄCZONA albo BRAK!!! Koniec końców, jakimś cudem wylądowaliśmy przed wjazdem do Lincoln Tunnel i wjechaliśmy w godzinach sporego ruchu – na MANHATTAN! Atrakcja sama w sobie, bo nie planowana. Z okien samochodu popatrywaliśmy sobie na ulice, ludzi, dom towarowy Macy’s i jakimś cudem dzięki wrodzonej bystrości, GPS-owi i Panu Bogu wjechaliśmy w Queens Midtown Tunnel, który droga 495 doprowadził nas do Queens, do Middle Village, do domu Kasi i Krzysia. No i byliśmy w domu! Na moje usprawiedliwienie dodam, że znajomi z New Yorku mówili, że w New Jersey zgubić się jest bardzo łatwo. Nawet miejscowi się gubią, a GPS-y wariują. Więc w zasadzie mój honor kierowcy uratowany. Ufff!!! Na deser jeszcze zaparkowałem szerokiego pickupa na wąskim backyardzie domu Grubeckich bez najmniejszych strat ani obcierki nawet.
I tak się skończyła nasza wycieczka Nowy Jork-Toronto-Nowy jork.
Faaaaajnie było…
Kasia też tak twierdzi.

(Sex) Opera ŻEGLARSKA SHENANDOAH na XXX Międzynarodowym Festiwalu Piosenki Żeglarskiej SHANTIES 2011 w Krakowie.

Po 23 latach od premiery – pierwsza i jedyna we wszechświecie opera żeglarska – SHENANDOAH, znowu zabrzmi i zaistnieje na deskach krakowskiego SCK Rotunda.
Zagram w niej jedną z głównych ról. Wodza Indian i ojca bohaterki opery – Shenandoah. Z przyjemnością!
Role zagrają starsi i młodsi.
Wyreżyseruje Andrzej Radomiński, a muzycznie powiedzie Tomasz Misztal.
:-) )
Obejrzyjcie kilka pamiątkowych fotografii z premiery. Autorem ich jest Piotr Chrząstowski.