XXX Festiwal Piosenki Żeglarskiej SHANTIES 2011. relacji cz. 2Zapraszam do lektury!!!Tadan!!!

Niespodziewanie nastał piątek!! Po śniadaniu w miłym towarzystwie, rzuciliśmy się z Kasią w wir życia towarzyskiego, które jak co roku kwitło w restauracji Hotelu Wyspiański, w którym mieszkaliśmy podczas Shanties. Z-apdejtowalismy dane towarzyskie nasze własne oraz naszych bliższych i dalszych znajomych. Jak to w życiu bywa: u jednych dobrze, u innych – mniej… Radość z tego, że u nas jak na razie – nadal dobrze! Radość sprawiła też nieustająca giełda aktualnych dowcipów. Taka nowa (chociaż już nie tak bardzo) świecka tradycja! A po śniadaniu – DO ROBOTY! W podziemiach klubu Żaczek rozpoczęła się próba musicalu (tak raczej chyba należy nazywać przedsięwzięcie „Shenandoah”). Andrzej PanReżyser Radomiński spinał ostateczną formę musicalu. Kartki z tekstami i nutami były w mocnym i stałym użyciu zarówno aktorów jak i muzyków. Koncepcje się ścierały, docierały, mieszały, unosiły, obrażały, strzelały fochy, a potem się uspokajały i wszystko szło dalej. W międzyczasie czarowałem tych, co jeszcze nie znali zagadnienia – moją magiczną bransoletką… Tak się zastanawiałem patrząc na ten „sajgon”: „jak to wszystko wypali na scenie?”. Na pytanie dała odpowiedź niedaleka przyszłość.
Po zatankowaniu paliwa stałego, aby nie umrzeć z głodu weszliśmy do Rotundy. A tam koncert prowadzili Koval i Zbyszek z „Zejmana”. Fajnie grali soliści i zespoły. Fajnie grał na swojej szwedzkiej lirze – Zbyszek. Instrument ze strunami, klawiszami, stroikami, ale mimo całej swojej skomplikowaności – do ogarnięcia. Ale może tylko przez zdolnych? Albo magistrów sztuki po Akademii (Zbyszek właśnie jest)? A potem było po koncercie i zaczęliśmy się przygotowywać do odpalenia musicalu. Przebiórka w kostiumy, makijaż – charakteryzacja, doping doustny (dla potrzebujących), szamotanina z kartkami z tekstami, poślizg czasowy, doping doustny ponownie (dla potrzebujących), ciasnota na scenie, kiedy zaistniała dekoracja: tipi, prosiak pieczony poduszkowy, Missisipi dla Ojca Rzek – Kovala. Widzów przywitali Andrzej PanReżyser Radomiński i Witek Zamojski – Kupiec w Shenandoah sprzed 23 lat. I POSZŁO! Koval Ojciec Rzek pięknie odśpiewał arię intro po czym w pospiechu zainstalował na mnie nagłowny mikrofon umieszczając mikroport tym razem nie w moich slipach – jak na próbie, tylko za paskiem ukrytym pod kostiumem. I wstąpiłem na scenę. Grałem (aktorsko!!!), śpiewałem, robiłem miny, gestykulowałem, wygrażałem, skalpowałem, obcinałem i obcinać chciałem, tańczyłem, podskakiwałem i klękałem, dialogowałem z Kupcem Andrzejem Koryckim, czujnie obserwowałem poczynania koleżanek aktorek i kolegów aktorów. A pod moimi nogami i za plecami tętniła życiem wioska indiańska. Małe Apaczątka kręciły się – zarazy – między nogami i doskonałe dawały sobie radę na scenie. Zuzia – Shenandoah gwiazdowała, że hej! Andrzej Kupiec śpiewał pięknie gmerając tylko z lekka nóżką po scenie, gdzie rozłożył kartki z tekstami – ściągami. Duży miał z tego ubaw. A publiczność jeszcze większy! Podobno z balkonu było dokładnie widać i nogę i teksty i wszystko. A potem zatańczyły duchy Lorka i Dominika pod kierownictwem ducha Kasi wzbudzając szał entuzjazmu. No ja się nie dziwię… Było na co popatrzeć. W międzyczasie odśpiewał swoje partie „człowiek w gepardzie” – szaman – Jurek Ozaist. Chyba był mocno w stresie, bo zaczynał w takich wysokich tonacjach, których nie ogarniał chór Indian. Ale jakoś poszło. Na pewno co się nie naśpiewało, to się nawyglądało. Zdjęcia są najlepszym dowodem na to, że sukces był totalny i całkowity!!! A na zakończenie był WIELKI FINAŁ!!! „Rule Galizia!!!” Pięknie i potężnie zagrzmiał chór Indian w wielogłosowych refrenach. A publiczność poderwała się z krzeseł! Było „standing ovation”! To są miłe chwile. Wilgotnieją oczy, ego pomrukuje z zadowolenia, trema to zjawisko nieaktualne już. Sama euforia i radość z dobrze zrobionej roboty. Satysfakcja i radość. Szum oklasków i okrzyki „bis” (no jak to? Całość od początku?). I nie ma w takiej chwili żadnego znaczenia, że ktoś kiedyś gdzieś napisał, że ta cała opera to wygłup i ten ktoś nie chciał brać w tym wygłupie udziału, bo on szanty to śpiewa(ł) na poważnie. A mnie tam takie wygłupy się podobają! Nawet jeśli jestem już w drugim etapie mojej drogi. I tak sobie staliśmy na scenie, a naprzeciwko nas stała klaszcząca publiczność. I tak się sobą cieszyliśmy. A potem nastąpił jeszcze jeden finał w wykonaniu trochę mających parcie na szkło aktorek. Na jazzoworapowo. SieMiNieSpodobało to trochę… Aaaaale oooojtam! Zeszliśmy ze sceny aby odebrać gratulacje, kwiaty, odznaczenia, wyrazy i żeby się ego wreszcie najadło do syta! I wtedy ci, którzy potrzebowali dopingu pospektaklowego udali się, aby się zdopingować, a my – aktorzy mniej narwani udaliśmy się w miejsce, w które tacy aktorzy zwykle się udają.
A potem już szybciutko nastąpiła sobota! A po niej niedziela – przed południem!!! I wreszcie LUZIIIIIK!!! Włóczyliśmy się z Kasią po foyer Rotundy to słuchając muzyki, to gadając ze znajomymi. Najnieoczekiwaniej w świecie odbyłem długą rozmowę o naprawianiu złych aspektów świata tego z Muzykiem Harmansą Wojciechem, z którym się dobrze gada – tak jak i słucha! No więc naprawiliśmy go trochę, a na dalsze naprawianie umówiliśmy się na nie za długo. Posłuchałem i pooglądałem pięknie grających Les Souilles de Fond de Cale, Makarow – śpiewają piękne ukraińskie i rosyjskie szanty i wioślarskie pieśni na 3 męskie głosy, jak zwykle znakomicie wypadły 4 Refy, Flash Creep, Perły, Qftry. Całe szczęście, że zespoły, których obecnej twórczości nie trawię – były w mniejszości. Więc męki było mało. A w niedzielę po południu spotkałem się z dawno nie widzianymi koleżankami i kolegami z Packetu, aby zrobić próbę przed występem i namówić się co i jak. Ale się narobiło! 24 lata od festiwalowych sukcesów spotkaliśmy się znowu, aby zagrać na scenie Shanties. Wystąpiliśmy więc w składzie: Dorota „Punia” Zaborowska-Sawka, Regina Kozakiewicz, Artur „Łysy” Wąsicki, Józef Elimer, Waldek Kapitan Mieczkowski, Krzysztof Jurkiewicz, Jacek Jakubowski Andrzej „Kadłub” Kadłubicki i ja. Ale zanim to nastąpiło, wskoczyłem w najelegantszy jaki mam – garnitur, pod szyją zawiązałem najelegantszy – jaki mam krawat i z równie wystrojonym Markiem „Siurawą” Szurawskim zadaliśmy szyku jako VeryWystrojeniPanowieKonferansjerzy Koncertu Finałowego Jubileuszowych XXX Shanties w Krakowie. Warto było się naprężyć, bo z 60 osób zrobiło oczy i zaakcentowało bodylenguydżem swoje osłupienie z powodu tak niezwykłego stroju. I O TO CHODZIŁO!!!! Jak jubel, to jubel. W koncercie Finałowym wystąpiły same rodzynki i wisienki: laureaci nagród Grand Prix z poprzednich lat oraz goście zaproszeni: Stare Dzwonnice, Groms Plass, Les Souilles de Fond de Cale oraz Chris Rickets i Makarow m.in.w polsko zagranicznych projektach NorthWest Passage i Koń (Lube). Miałem ogromną przyjemność zaśpiewać z Chrisem te piękną pieśń Stana Rogersa w wersji polskiej i angielskiej. Podobało się to nam, publiczności i Pawłowi Jędrzejce, który jako 3-ci na scenie zaśpiewał ją z nami. Może cos z tego wyjdzie jeszcze? Międzynarodowego? Kto to wie – who knows? Najjaśniejszym – jak dla mnie – punktem koncertu był występ Packetów. Sprawnie wpięliśmy się w nagłośnienie i zagraliśmy oraz zaśpiewali największe packetowe hity. A publiczność z nami – wszyscy i wszystko! Dreszcze były, że hej! A powiedzieliśmy jeszcze o tych, co z nami nie ma… Zakończyliśmy występ premierą: Zieloną Tawerną. Bardzo się to udało! Ku radości wszystkich. W międzyczasie odbyła się część z oficjalno – reprezentacyjna, podczas której Krzysztof Dyrektor Bobrowicz na scenie wręczał osobom zasłużonym dla Festiwalu pamiątkowe dyplomy uznania i pamiątkowe statuetki lub prezenty. Przyznam się, że ja tez otrzymałem taka nagrodę jako reżyser koncertów festiwalowych. Przyznam również, że sprawił mi ten fakt PRZEOGROMNĄ PRZYJEMNOŚĆ!!! A statuetka stoi dzisiaj na widocznym miejscu. I będzie tak stała.
I tak powoli dojechaliśmy do końca koncertu i festiwalu. Poprosiliśmy wykonawców, aby wspólnie wykonać Pożegnanie Liverpoolu na koniec. Nie zrozumiałem wyrazu buntu kolegi z Sąsiadów, który odmówił zaakompaniowania na gitarze do tej piosenki. Może to dlatego, że jakoś tak wyszło, że musieli skrócić swój występ o 1 piosenkę? Może? Sytuację uratowała Dominika Płonka, która przejęła gitarę i zagrała jak należy. Nieoczekiwanie zrobił się późny wieczór i dawno świecąca się żarówka rezerwy pogoniła nas do hotelu. W celu wypoczynku – ma się rozumieć.
I tak to się skończyło. No może nie tak do końca. Bo dopadło mnie jednak powszechne na XXX Shanties przeziębienie i trzyma w zasadzie do dzisiaj. Aaaaale się tym bardzo nie przejmuje, bo to stan nabyty: jest i już zaraz nie ma! A wspomnienia wspaniałe z Festiwalu zostają. W pamięci, sercu, na zdjęciach. Warto było tam być!!!

SHANTIES 2011. XXX Festiwal Piosenki Żeglarskiej w Krakowie. Tak to zobaczyłem i tak poczułem!!!! Zapraszam do lektury.

Shanties, Shanties!!! I już po Shanties! Dopiero dzisiaj wykaraskałem się z pofestiwalowego przeziębienia, jako-tako ogarnąłem emocje, ułożyłem wspomnienia i stwierdziłem gotowość do napisania relacji z XXX Shanties widzianych moimi oczami oraz przeżywanych moimi emocjami.
Wyjeżdżając na południe kraju – najpierw do Wrocławia, via Szczyrk (Apartamenty „Gronik” i 1 dzień ostrego nartowania), by w efekcie w środę po południu zjechać do Krakowa, byłem podekscytowany i nastawiony bardzo pozytywnie do zbliżających się zdarzeń.
Już po południu w środę, 23 lutego pojawiliśmy się z Kasią w Sali SCK Rotunda przy ul. Oleandry. Odbywał się tam uroczysty koncert z okazji 30-lecia Młodzieżowego Klubu Morskiego Szkwał z Krakowa. Nietrudno się domyśleć, że Shanties są rówieśnikiem „Szkwału”. Feta wypadła znakomicie: zagrali i zaśpiewali zaproszeni wykonawcy – gwiazdy szant i piosenek żeglarskich: Andrzej Korycki, Ryszard Muzaj, Jerzy Porębski, Marek Szurawski, Piotr Zadrożny. A całość poprowadził Marek Szurawski. Specjalnie na tę uroczystość oraz na festiwal przyleciał Karaibów Jacek Reschke – były komandor Szkwału i pomysłodawca i Dyrektor pierwszych Shanties. A z sąsiedztwa Karaibów – Florydy przyleciał Witek Zamojski, z którym ostatnio widzieliśmy się na festiwalu w Nowym Jorku, w październiku ubiegłego roku. Zarówno Jacek, jak i Witek wyglądają jak 1 000 000,00 USD (czyli razem 2 000 000,00 USD). Są chodzącymi dowodami na poparcie tezy, że życie w ciepłym klimacie sprzyja! Wszystkiemu! Zresztą wystarczy ich pooglądać i posłuchać. Przywitaliśmy się serdecznie, wymieniliśmy newsy i oglądaliśmy to, co się działo na scenie. A tam, oprócz śpiewów, miały miejsce dekoracje osób związanych przez 30 lat z MKM Szkwał: Komandorowie, członkowie zarządów, przyjaciele Klubu itp. Sceny podniosłe, wzruszające przeplatane wspomnieniami i komentarzami nagradzanych. A kuluarach miały miejsce powitania z kolegami i koleżankami „po szancie”, z którymi nie widziałem się jakiś czas: dłuższy lub krótszy. Koncert potrwał ok. 4 godziny i był znakomitym starterem dla festiwalu. A ten rozpoczął się następnego dnia wieczorem – koncertem wspomnień, który poprowadzili Jerzy Porębski i Waldek Kapitan Mieczkowski. Ale dla mnie festiwal rozpoczął się wcześniej, bo już o 10.00 spotkaliśmy się całym „operowym” zespołem w Rotundzie, na próbie kostiumowo-rekwizytowo-technicznej. Próbie do Opery Shenandoah. Ma się rozumieć! Cos niesamowitego: po 23 latach miałem zagrać znowu Wodza Indian – ojca głównej postaci opery – Shenandoah. Zasadniczo zmienił się skład zespołu, bo dorosło młode pokolenie. Zuzia Łuczak zagrała główna rolę (kiedyś – Ania Sojka), Indian zagrały księżniczki z sekcji „Program” oraz ekipa z Brasów oraz okolic. Z okolic Górnego Śląska. Rolę Kupca brawurowo odtwarzał Andrzej Korycki, Szamana – występujący w gepardzie – Jerzy Ozaist (jak wtedy), a Ojcem Rzek został Koval – Mirek Kowalewski. Całość spinał – jak 23 lata temu – reżyser dokumentalny, Andrzej Radomiński. Kiedyś z Warszawy, obecnie – Skubianka. Podczas próby zasadniczo dominował entuzjazm zespołu. Jeśli chodzi o poziom przygotowania do ról: aktorów – do gry, muzyków – do akompaniamentu, rekwizytorów – do ubrania i wyposażenia mjuzikalstars – to spotykałem się z wyższym. Ale najlepiej jest odpowiadać za siebie i swoja działkę, co też założyłem i czyniłem od początku do końca. Inaczej też, niż kiedyś, z powodu dorosłości chyba, podchodziłem do tego przedsięwzięcia. Na większym luzie. I to pomogło mi odnaleźć się w operowej rzeczywistości. A Kasia, to nawet awansowała na stanowisko Kierowniczki Zespołu Baletowego, który stworzyła z dostępnego materiału, przygotowała, a następnie brawurowo poprowadziła do boju. Próba potrwała do popołudnia, a ja w płynny sposób przecierzgnąłem się z aktora w wykonawcę i po odbyciu próby mikro, byłem gotowy do perfomensu. No i się zaczęło! Do Rotundy napływali falami widzowie i wykonawcy. Fajowo było zobaczyć znane i sympatyczne twarze znajomych. W dobrej formie i kondycji. Z przyjemnością przywitałem się z Chrisem Ricketsem – Brytyjczykiem, którego usłyszałem w Tychach 2 miesiące wcześniej, a który przyjechał na Shanties ze swoją miłą Natalie. Chris ładnie śpiewa „ichnie” piosenki folkowe i marynarskie, przygrywając sobie sprawnie na przestrojonej magicznie gitarze. Przywitanie było obustronnie świadome, gdyż Chris również pamiętał mnie z koncertów w Tychach. A byli jeszcze inni: z bliska i z daleka! I rozpoczął się koncert i zaśpiewaliśmy ładnie i zagrali. A podobały mi się 2 nowe piosenki Witka Zamojskiego – na 30 lecie Shanties specjalnie napisane (ten Witek, to Mocarz…), Jacka Jakubowskiego interpretacje starych piosenek „Królików” ładnie zaśpiewane i zagrane nie mniej ładnie na gitarze. Bardzo mi się też spodobała reakcja „Publisi” na mój występ, bo nakłoniła mnie nie znosząc sprzeciwu do wyjścia na scenę i ukłonienia się ze 2 razy. Co najmniej. Hmmm… Miłe uczucie!!!! Powiadam Wam! A zaśpiewałem „Staruszka jachta”, „Moje Mazury”, „Wielki Błękit”, a na koniec – no jakżeby inaczej – jubileuszowo „NorthWest Passage”. Program dobry i dobrze przyjęty. Ci co byli – widzieli i mam nadzieję – potwierdzą! Aaaaaale to nie koniec dnia jeszcze był! No ma się rozumieć, w kuluarach i garderobie Rotundy trwała nieustająca giełda nowych dżołków oraz niesamowitości. Niesamowitością była m.in. moja czarnego koloru opaska, która noszę na prawym nadgarstku. Albo raczej to, co potrafi ona zrobić różnym człowiekom… A potem, po giełdzie i wymianie niusów, ok. godziny 23.45 udałem się do tawerny Stary Port i zagrałem 1,5 godzinny koncert dla staroportowej Publiczności! Jako, że w niedzielę w koncercie finałowym, miał wystąpić Packet, a ja z nim, postanowiłem więc przypomnieć packetowe piosenki. Czasem z pomocą słuchaczy zagrałem z 10 piosenek z repertuaru Packetu. Zabawa była „po pachy”!!!! Ludzie znają te numery. Śpiewaliśmy pięknie razem i atmosfera zrobiła się niezwykła. W tę atmosferę wstąpili Waldek Kapitan Mieczkowski i Jacek Jakubowski i kontynuowali tawernowe śpiewy przez następne 2-3 godziny. Ale już bez nas. Ze względu na ogrom pracy czekający nas w piątek, udaliśmy się z Kasią niespiesznie, ale zdecydowanie do hotelu. A tam – „do poduuuuusiiiii”…
Dalsza część relacji, i zdjęcia – już zaraz! Już niebawem!

Kilka……dziesiąt zdań na okoliczność benefisu Starych Dzwonów – 30-latków.Koncert odbył się we Wrocławiu, 20 lutego 2011 r.

Zagrałem podczas benefisu STARYCH DZWONÓW!!!
Jakiś czas temu zadzwonił do mnie Marek Szurawski i zaprosił mnie do udziału w koncercie – benefisie z okazji 30-lecia zespołu STARE DZWONY. Koncert miał się odbyć w ramach festiwalu Szanty we Wrocławiu – 2011. Nie namyślałem się ani chwili i zgodziłem się bez wahania. Sięgnąłem pamięcią do lat mej wczesnej młodości i przypomniałem sobie, kiedy zobaczyłem i usłyszałem STARE DZWONY po raz pierwszy. I wyszło na to, że było to w roku ich powstania. Czyli dokładnie 30 lat temu. Czyli w roku 1981!!! I to w jak najbardziej żeglarskich i szantowych okolicznościach! W owym 1981 roku uczestniczyłem w moim 2 lub 3 mazurskim rejsie żeglarskim razem z koleżankami i kolegami żeglarzami z Harcerskiego Ośrodka Wodnego (nad Jez. Krzywym) w Olsztynie. Termin rejsu przypadał na przełom lipca i sierpnia. I tak się złożyło, że w tym czasie, w Mikołajkach odbywała się jedna z pierwszych edycji festiwalu „Szanty w Mikołajkach” w ramach kulminacji Mazurskiej Operacji Żagiel. I śpiewały tam STARE DZWONY właśnie! Było to jednak trochę czasu temu i niewiele pamiętam… Pozostało we mnie wyraźne wrażenie spotkania niezwykłych ludzi, którzy fantastycznie śpiewają nieznane mi, wspaniałe piosenki. Niestety dzień, w którym odbywało się główne śpiewanie, został zdominowany przez nieprzyjemne dla mnie wydarzenie: omega, którą żeglowałem, podczas wyprawy na drugi brzeg jeziora Mikołajskiego po drewno na ognisko została wywrócona przez pijanego motorowodniaka. Akcja ratunkowa, milicja, ściganie, zeznania, szacowanie strat, przesłuchanie, protokoły itp. Zamiast przyjemnego wieczoru z szantami – nieprzyjemna historia. Ale faktem jest, że w takich a nie innych okolicznościach poznałem STARE DZWONY. Z tamtych dni pamiętam Marka Siurawskiego, Rysia Muzaja, Jurka Porębskiego. Na pewno był też tam Mirek Peszkowski. Następne spotkanie, które trwa właściwie do dzisiaj, to SHANTIES 1985 w Krakowie. Przyjechałem tam z Piotrkiem Bułasem i Darkiem Ślewą jako reprezentacja Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni. STARE DZWONY były wtedy niekwestionowaną Gwiazdą festiwalu. Prawie wszyscy byli wtedy w nich zapatrzeni, zasłuchani w ich interpretacje szant i piosenek spod masztów i żagli, zapatrzeni w kolorowych facetów. Niemal wszyscy chcieli śpiewać jak STARE DZWONY! A potem nastąpiło dla mnie kolorowe 26 lat spotkań, rozmów, występów, festiwali, bankietów, koncertów, podróży, podziwu, szacunku. A tematem i podmiotem i przedmiotem były i są STARE DZWONY. W poprzednich i obecnym składach. Nieustający wielki mój SZACUN. Ze względu na wieczną młodość, luz, pierwiastek szaleństwa, inteligentne poczucie humoru, iskrę bożą, autentyczność, profesjonalizm i prawdziwą zabawę na scenie. Mieli i mają coś takiego, czego nie można się nauczyć. Ale na co można patrzeć i słuchać LATAMI!!! Patrzę więc i słucham. I z takimi myślami pojechałem do Wrocławia. Benefis odbywał się w Sali IMPARTu we Wrocławiu. Piękna sala stworzona do koncertów i przedstawień teatralnych w krótkim czasie zapełniła się widzami – do ostatniego miejsca. Do garderoby zaczęli się schodzić zaproszeni wykonawcy. Substancje zewnętrzne zmieniające nastrój serwowane przez gospodarzy konsekwentnie wprowadzały nas na nowe orbity szczęścia. Nas, to może nieprecyzyjne określenie, gdyż ja od 5 lat jestem odłączony. Ale koleżanki i kolegów – hmmm. Taaaak… Ku radości! Aby dać wyraz mojego specjalnego szacunku dla Jubilatów postanowiłem wyrazić to strojem. Wystroiłem się w najlepszy mój garnitur 3-częściowy, zawiązałem pomarańczowy krawat oraz włożyłem pantofle od Baty. Mówiąc szczerze mogę stwierdzić: wrażenie jakie planowałem osiągnąć – osiągnąłem! Przygotowałem tez prezent – niespodziankę. Oprawiłem mianowicie w ramkę, wydrukowaną powiększoną fotografię (z moich archiwów) z SHANTIES 1986 w Krakowie, przedstawiającą odtworzenie na scenie, ceremonii spłacania zdechłego konia (zwyczaj ze starych żaglowców Navy Royal) w wykonaniu Gości z Anglii i STARYCH DZWONÓW w ówczesnym składzie – z nieżyjącym już Januszem Sikorskim. Obrazek wręczyłem im publicznie – na scenie. Wyglądało na to, że tym trudnym do podziału prezentem sprawiłem im radość. Obiecałem też, że w razie potrzeby opracuje grafik, wg którego będą mogli sprawiedliwie podzielić się obrazkiem. Jeśli chodzi o muzyczkę, to zagrałem Beneficjentom oraz publiczności w ramach piosenek normalnych – moje „Moje Mazury” wspominając czasy kiedy zetknęliśmy się po raz pierwszy – na Mazurach, w Mikołajkach i pod skrzydłami opiekuńczymi kazi Komosy. A w ramach piosenek nienormalnych, zaprezentowałem (namówiony przez Siurawę) moją historię 4-ch akordów (A-min, G-maj, F-maj, E-maj). Kulminacją tej opowieści jest „GdzieTaKeja”. Odśpiewana i tym razem (tak jak w październiku – w NjuJorku) przez Autora. Przyznam szczerze, że przypadła do gustu wrocławskiej publiczności ta opowieść. Ku radości mojej i wszystkich zresztą… W koncercie zagrali i zaśpiewali PIĘKNIE: Atlantyda Sławka Klupsia, Marek Majewski, Arek Wlizło, Waldek Kapitan Mieczkowski, Mirek Kowalewski. Andrzej Korycki i Dominika Żukowska. Koncert potrwał ze 4 godziny. Ale nie dłużył się zupełnie! Było klimatycznie, fajnie i starodzwonnie. Lubię takie fety i mógłbym brać w nich udział codziennie. No może co drugi dzień…?
A tymczasem – pozdrawiam bardzo. I zapowiadam, ze już niedługo napiszę o SHANTIES 2011 w Krakowie.