Premiera na Youtube

Powiesiłem dzisiaj na YouTube pierwszy mój clip. Piosenka Moje Mazury z TO MI GRA.

oto on:

No się bardzo cieszę: że umiem, że potrafiłem, że zawiesiłem, że jest.

Pozdrawki,

Grzegorz

 

 

 

 

USA 2012. Kalifornia. Relacji część 2. Zapraszam serdecznie! :-))

Wsiedliśmy więc w trójkę na pokład samolotu linii American Airlines, w porcie lotniczym O’Hare w Chicago. Czekała nas 4 godzinna podróż, nad co najmniej 7 stanami i pokonanie odległości ok 2 100 mil, czyli prawie 3 400 km. Aby oddać skalę potężnych przestrzeni, na które musi być przygotowany podróżujący przez Amerykę, pozwolę sobie na „europejskie” porównanie: z Chicago IL. do San Diego CA. w jedną stronę, to tak, jakby jechać z Gdańska do. Madrytu i z powrotem. Przekraczamy 2 strefy czasowe. I znów (cholera) o 2 godziny krótszy sen!!! Chcę wam powiedzieć, że polecieć „z Ameryki do Ameryki” nie jest łatwo. Na lotnisku wita wszystkich podróżnych specjalnie wyszkolony, przygotowany i ubrany (!) pies z panem przewodnikiem. Przechadzają się oni wśród podróżnych. Że tak niby od niechcenia i na luziku? Nic bardziej mylnego! Piesek, który nosi kubrak z napisem „DO NOT PET” – „NIE GŁASKAĆ”, jest narkomanem wyszkolonym do wynajdywania kurierów przewożących „dragi” na liniach krajowych. Żeby było zabawnie – do nas też podszedł i okazał zainteresowanie. Nie to ŻE MY żeby-zaraz-tam-coś! Po prostu podchodzi czasami do ludzi pachnącym innymi psami. A my tak właśnie pachnęliśmy, bo niedawno pożegnaliśmy się z Tysonem – najukochańszym bokserem pod słońcem. Przewodnik zapytał i upewnił się, że wszystko jest „cool”. Nie widziałem sytuacji i reakcji wszystkich, kiedy jest „nie cool”. Może i lepiej? Ale to dopiero początek przygód. System bezpieczeństwa na amerykańskich lotniskach jest chyba najbardziej rygorystyczny ze wszystkich portów lotniczych świata. Myślałem, że to tylko u nas służby ochrony i bezpieczeństwa poprzez demonstrację siły i uzbrojenia wywierają stosowne wrażenie na podróżujących. Nie, nieeee! Pojedźcie do USA. Kraj wolności obywatelskich i demokracji nie zawiedzie was na pewno. Aby dostąpić zaszczytu bycia przeszukanym najpierw należy się dokładnie wylegitymować. Mój polski dowód osobisty (dla jaj) pokazany wraz z biletem na przelot wielkiej Murz…, ups! Afroamerykance nie wystarczył. Zażądała drugiego dokumentu – ze zdjęciem. Podałem jej (dla jaj) polskie prawo jazdy. Nie wierzyła własnym oczom. Ten sam na obu zdjęciach! Ale nie dała za wygraną. Za mało. PASZPORT!!! Oczywiście byłem i na to przygotowany i z formułką: „here you are!” na lodowato – wręczyłem jej paszport. Formułki nie zrozumiała, bo zareagowała tak, jakby chciała mi strzelić z liścia. Ale w końcu przepuściła. Przepuściła do sekcji przeszukań i zajrzeń. Wszystko z kieszeni, pasek ze spodni, buty ze stóp, do tego wszystkiego prześwietlenie w kabince „nic-przede-mną-nie-ukryjesz!”, a potem jeszcze tylko pieszczota przez pana w lateksowych rękawiczkach obmacującym wszelkie możliwe miejsca i już można się ubierać. Chyba, że wiezie się twarożek z polskiego sklepu, w prezencie dla synka, w bagażu podręcznym. Wtedy trzeba panu od bezpieczeństwa udowodnić, że twaróg to twaróg, a nie semteks i dopiero wtedy można wejść do poczekalni. Znacznie różniliśmy się z moimi towarzyszami podróży w poglądach na te DOGŁĘBNE procedury kontrolne… W poczekalni przywitał nas tłum kłębiących się podróżnych – taki sam jak na wszystkich lotniskach świata. W końcu wpakowaliśmy się do Boeinga ileś-tam-ileś. Samolot był z tych, które „wylatywują” swoją emeryturę na liniach „domestic”. Co ciekawe, personel pokładowy wygląda i jest w wieku relatywnie mniej więcej takim jak maszyna. Przez moment myślałem, że jacyś starsi państwo nie mogą znaleźć miejsca na pokładzie, zanim dotarło do mnie, że są podobnie ubrani i że to stewardzi. Nic nie mam przeciwko starszym osobom – sam niebawem (wbrew sobie, a nawet mimo stanowczego sprzeciwu!) zostanę zapisany do tego klubu, ale powiem tylko, że jeśli spodziewacie się tam spotkać śliczne dziewczyny z długimi nogami, to przygotujcie się na big disappointment… NATOMIAST gospodarka przestrzenią w samolocie jest ściśle podporządkowana regule (wynikającej z ciężkich czasów): jak najwięcej pasażerów przewieźć w jak najkrótszym czasie jak najniższym kosztem. I dokładnie tak się dzieje. Pozycja w fotelu była osiągalna tylko jedna – sardynka. Dziękowałem Opatrzności, że nie obdarzyła mnie sąsiadem o dużych gabarytach. Mogłoby być niefajnie… Nie będę fałszywie świadczył, ale głowy sobie nie dam oderżnąć, że poczęstowali nas czymś do picia. Dlatego pamiętajcie: jedzonko i piciuszko należy zabierać w podróż ZE SOBĄ. Chyba, że się ma luźną dychę lub dwie – zielonych, to wtedy kupujemy kanapkę i lub słodki, brązowy odrdzewiacz w płynie. I wtedy TRA-LA-LA!!! Lot zleciał (haha!) nawet dość szybko. Słuchałem sobie fascynującą książkę Paolo Coelho pt. „Zwycięzca jest sam” w formie audiobooka. Polecam. Lądowanie w San Diego – bez sensacji. Na lotnisku czekali na nas: Krzysztof – syn Urszuli i Janusza oraz Suzette – narzeczona Krzysztofa. Wiecie co? W Kalifornii, nawet zimą, nawet po zachodzie słońca JEST CIEEEEPŁO! I jakoś tak przypałętały się do mnie przyjemne klimaty śródziemnomorskiego luziku, wakacji, dźwięki piosenki z dzieciństwa: „It never rains in Southern California” Alberta Hammonda. I refleksja: wyśpiewałem sobie tę Kalifornię! W przenośni i w realu. Zaczynał się kolejny etap PRZYGODY. Kris i Zuza zabrali nas jednym ze swoich aut do domu w Oceanside – ok. 40 mil na północ od San Diego. Dom piękny, z niewielkim backyardem, po którym szalały 2 brązowe boksery: Max i Maya. Psy, na widok których zazwyczaj przechodzi się dla bezpieczeństwa na drugą stronę ulicy okazały się być nieskończonymi pieszczochami. Jak tylko wyczuły, że chcę się z nimi pobawić w aportowanie – oszalały. To samo dotyczyło pieszczot, poklepywania i drapania: NIGDY DOŚĆ! Po przywitalnej kolacji – spaaać!!! Nazajutrz rano ujawniły się 2 sprawy: jedna dobra, druga – całkiem nie. Dobra to ta, że okolica jest niesamowicie piękna, że niebo jest błękitne, że słońce świeci – jak na fotkach z folderów biur turystycznych. Ta druga to ta, że obudziłem się przeziębiony. Buuuuu!!! Prawdopodobnie mój intensywny tryb życia w Chicago (koncerty grane, słuchane, żeglowanie, TOTALNE NIEDOSPANIE) spowodował, że byłem bardziej niż zazwyczaj podatny na zarazy unoszące się w zamkniętej atmosferze Boeinga ileś-tam-ileś. Jak się okazało, Kris – ratownik medyczny Fire Department w Oceanside potwierdził tezę, że masywne niedospanie i zmęczenie powoduje spadek odporności organizmu na infekcje nawet do kilkudziesięciu procent. No i na to się załapałem… Najlepszą metodą na przeziębienie jest udawanie, że się nic nie dzieje, totalna ignorancja. Jest to tyle efektowne, co skuteczne – szczególnie na wakacjach. Więc nie zwracając uwagi na objawy odbyłem z Towarzystwem spacer po molo i promenadzie nadmorskiej Oceanside, chłonąc urok czasu, miejsca, oceanu, powietrza, plaży, palm, słońca. Bez specjalnych zabiegów z mojej strony – ładowałem akumulatory mego organizmu. Już podczas tego spaceru zorientowałem się, że zakup apartamentu nad brzegiem oceanu nie jest żadnym problemem w obszarze dostępności. Apartamenty i domy: do wyboru, do koloru! W pierwszej linii brzegowej. Jest tylko jedno, maleńkie „ale”: trzeba posiadać wolne 2 000 000,00 USD do sfinansowania zakupu. Postanowiłem, że się zastanowię…

Następnym etapem spaceru był port jachtowy i rybacki. Jachty, jachciki, motorówki, motorówy, kutry na tuńczyki, na kraby, na mątwy, na rekiny, na bóg-wie-co-jeszcze! Mimo zimy – ruch w interesie. Ruch jest tam zresztą przez cały rok. Bo tak naprawdę tam NIE MA ZIMY! Jedynie dni są trochę krótsze i temperatura w dzień – znośniejsza. Połaziliśmy po porcie, porobiliśmy zdjęcia, a potem Kris zaprosił nas na jedzonko do sprawdzonej tawerny przy porcie. Jako, że Kalifornia to byłe terytorium Meksyku (od 1850 r. 31 stan USA), wpływy meksykańskie są tam ogromne. Więc na pierwszy ogień zakąski – a jakże – z kuchni meksykańskiej: nachosy z salsą w 4 smakach: od najłagodniejszej, do „ogień mam w paszczy!!!”. Ale spróbować trzeba! Potem danie główne: fish’n’chips lub amerykański hamburger z dodatkami. Wszedłem to drugie. Powiem wam, że smak był zacny, a ilość AMERYKAŃSKA. Stety, albo niestety – jeśli chodzi o wielkość podawanych tam porcji – nie biorą jeńców, nie ma litości! Trzeba się pilnować i uważać… Ci, którzy wybrali rybkę, też dostali „poósmną” porcję (w kategoriach europejskich). Dzień powoli zaczął się kończyć, piwko i rum chłodziły się w lodówce czekając na chętnych, a my w 3-kę załatwiliśmy w wypożyczalni auto, które miało nas obwieźć po Kalifornii. Wynajęliśmy Nissana Murano. Wybór – jak miało okazać się niebawem – doskonały. Stosunek ceny wynajmu do oferowanego komfortu i – co niebagatelne w tych czasach, wielkości zużycia paliwa – był wielce przyzwoity! Nasze bagaże, jedzenie na drogę, gitara, wszystko to mieściło się w bagażniku. Czekaliśmy tylko na Kasię. A ona, z wielkimi, ale za to niezwykle nieprzyjemnymi przygodami wynikającymi z awarii silnika w samolocie, który leciała nad Atlantykiem i przymusowym lądowaniem na Nowej Funlandii opóźniła swój przylot o 24 godziny. Odebraliśmy ją wieczorem z lotniska w San Diego i wtłoczyliśmy w tryb „stand by” przed dalszą podróżą. Plan na dzień następny był taki: Los Angeles z okien samochodu, Hollywood, Beverly Hills, Sunset Boulevard, plaża w Santa Monica i wieczorem lądujemy u mojej koleżanki z klasy licealnej – Anny.

Dzień zaczęliśmy od dość wczesnej pobudki, a po ekspresowym śniadaniu i szybkim zapakowaniu się do samochodów ruszyliśmy w drogę, aby w miarę wcześnie dojechać do LA. Odwiedziliśmy atrakcję – Muzeum Naturalne w LA, popatrzyliśmy na drapacze chmur w downtown i pojechaliśmy do Hollywood. RZECZYWIŚCIE, Hollywood to oryginalne, unikalne miejsce na ziemi. Plastikowe i gipsowe fasady domów i budynków stanowią tło dla różnej maści oryginałów, którzy próbują wykorzystać swoje 5 minut w czasoprzestrzeni tego miejsca. Capt. America ze Spidermanem czatują na „leszczy”, z których mogą wydusić parę dolców za wspólne zdjęcie. Elvis (ŻYJE!!!!!) pręży się przed Kodak Theatre. Turyści, których mnóstwo, przykładają swoje dłonie i stopy do unieśmiertelnionych odcisków dłoni i stóp – wielkich ludzi tej i minionych epok… My też przykładamy nasze dłonie i stopy. Może ten pierwszy raz jest zarazem ostatnim? Kto wie? Aleja Gwiazd, to trotuar (po naszemu – chodnik) po obu stronach Hollywood Blvd – głównej ulicy Hollywood zbudowany z setek kamiennych płyt z wprasowanymi gwiazdami z mosiądzu i nazwiskami lub pseudonimami artystycznymi aktorów, muzyków, piosenkarzy, reżyserów, producentów itd. itp. Aleja Gwiazd ciągnie się przez co najmniej kilometr wzdłuż Hollywood Blvd. A wokół sklepy, butiki, kina, pamiątki, nieustanny cyrk, fiesta i szoł. Po zrobieniu sobie zdjęć gdzie trzeba i z czym trzeba (no oczywiście z tarasu Dolby Theatre z napisem HOLLYWOOD w w tle) wsiadamy w auta i West Sunset Blvd jedziemy do Beverly Hills. A tam przez gęste zarośla i wielkie przystrzyżone krzaki i drzewa trochę widzimy, a trochę domyślamy się pałaców, zamków, nieprzyzwoicie przepysznych i zbytkownych posiadłości twórców Fabryki Snów. Miejsca, w których rodziły się i upadały fortuny, w których działy się rzeczy i sprawy, o których zwykli zjadacze chleba – tacy jak my – nie mieli i nie mają pojęcia. Wow! Robi wrażenie. Ale TO TYLKO FABRYKA SNÓW Z WIELKĄ ILOŚCIĄ DOLCÓW. A ja i bez tego jestem szczęśliwy… Jako, że czas nas nagli, wbijamy się w korek w Santa Monica Blvd i przeciskamy do przodu, aby zachód słońca móc podziwiać na plaży w Santa Monica. Plaża – miejsce akcji słynnego serialu Bywatch (Słoneczny Patrol) ze słodką Pamelą Andreson i handsome Davidem Hasselhoffem, jest imponująca. Wielka połać czystego piasku z infrastrukturą w formie parkingów, toalet, barów, placów ćwiczeń fizycznych. Centralnym punktem jest Santa Monica Pier – wielgaśne molo z restauracjami i barami, do których po zachodzie słońca przenosi się ruch i turyści. Robimy sobie zdjęcia w blaskach gasnącego nad oceanem dnia. Kolory nieba, układ chmur, odbicia promieni słonecznych są tak urzekające i nienaturalne, że chciałoby się zatrzymać tę chwilę choć na chwil jeszcze kilka. Ale kosmos jest kosmosem i ma swoje prawa, dlatego niebawem słońce zachodzi bez litości i skutecznie. A my żegnamy się z Krisem i Zuzą i obieramy kurs na dom Anny i Wojciecha. Trochę spóźnieni z powodu masakrycznych korków dojeżdżamy do celu. Tam przy smacznej kolacji prowadzimy rozmowy Polaków o Polakach i świecie, smakujemy niespodziewane, a miłe spotkania po latach: Anna jest moją koleżanką z ogólniaka w Olsztynie, a jej najbliższa przyjaciółka tam – Alicja, jest koleżanką Kasi – z gdyńskich czasów. Niezły „panie Janku” zbieg okoliczności!!! Po krótkiej nocy i śniadanku, wsiadamy w Nissana i prujemy na północ, w kierunku San Francisco. Ale o tym – już w następnym odcinku…