Ponowne oświadczenie w sprawie piosenki „Dwie Pogody”

Uprzejmie informuję, że autorami piosenki „Morskie Pogody”, która
znalazła się na płycie „TO MI GRA” są:

słowa: Mirosław Łebkowski,Stanisław Werner;                                                           muzyka: Henryk Klejne,                                                                                                      tytuł oryginalny „Dwie Pogody”, pod którym tytułem piosenka będzie w przyszłości wykonana .
Informację tę zamieszczam na prośbę spadkobierców praw autorskich do
piosenki.

Grzegorz Tyszkiewicz

„Come on! Oh, baby don’t you wanna go! Hidehey! Baby don’t you wanna go! Back to that same old place Sweet home Chicago!”

Tak sobie śpiewałem na całe gardło w gościnnym domu Uli i Janusza w Glandale Hts przygotowując się do koncertów. A dzięki Januszowi, mogłem zaprosić potencjalnych słuchaczy z fal eteru polskiej rozgłośni „Wietrzne Radio” w Chicago. Janusz „sprzedał mnie” Pawłowi Flisiakowi, prowadzącemu audycję Radio Echo na falach „Wietrznego”. Paweł jest radiowcem-zawodowcem. Do mojego 20 minutowego wejścia na żywo przygotował się jak trzeba. Ja też się przygotowałem. Nie było więc żenujących sytuacji wynikających z kiepskiego przygotowania prowadzącego lub gościa. Opowieści o tym, kto, gdzie, jak i dlaczego były ilustrowane muzyką z mojej płyty oraz wejściami na żywo. Gdyż  – ma się rozumieć – zabrałem ze sobą do studia gitarę. Będąc na antenie, zaprosiłem słuchaczy na moje koncerty w polskich klubach. Jak się okazało, audycja jest słuchana przez środowisko polonijne, bo natychmiast po wyjściu ze studia otrzymałem telefon z gratulacjami od Bogdana, którego poznałem podczas „Mazurskiej Nocy” w „Lutni” przy Belmont Ave., kilka dni wcześniej.
I jakoś tak w międzyczasie nadeszło amerykańskie święto Dnia Dziękczynienia – „Thanksgiving Day”. Skorzystałem z zaproszenia Uli i Janusza, aby to największe amerykańskie, świeckie święto spędzić z nimi. Aby pomóc w przygotowaniach do uroczystości zadeklarowałem mój udział w sprawach kulinarnych. Jest to obszar, w którym czuję się dobrze, a konsumenci moich „wytworów” kulinarnych określają przygotowane przeze mnie jedzonko, jako bardzo smaczne. Więc ku obopólnej radości Uli i mojej, zadeklarowałem się pomóc. Największym rarytasem miał być pieczony indyk. Od Uli otrzymałem pewien niezwykły przepis na przygotowanie indyka. Nie wierzyłem, że indyk poddany takiej obróbce może być smaczny. Oooooo, jakże się myliłem…. Przepisu oczywiście nie ujawnię na łamach blogu, BO NIE (tajemnica kucharska), natomiast przysięgam, że indyk mieszkający 48 godzin w zalewie niezwykłej i nieoczekiwanej, wyszedł po upieczeniu niezwykle smaczny, soczysty, aromatyczny… No, MNIAM!!! Oprócz indyka, Ula przygotowała tradycyjne dodatki, ja dołożyłem swoje i po zdaniu egzaminu z przygotowania (farsz) oraz upieczenia (5 godzin w różnej temperaturze – ufff!!!) ptaka wszystko było dopięte na ostatni guzik i o czasie. Mieliśmy tzw. dobry timin, po polsku – tajming. Gośćmi uroczystej, czwartkowej kolacji byli znajomi Gospodarzy: Jan i Wanda. Z ciekawością słuchałem ich opowieści o życiu na emigracji, sam opowiadałem o sobie. Faktem jest, że nasze style życia kompletnie się od siebie różnią, i niewiele mamy wspólnych tematów, ale to TEŻ DOBRZE! Po kolacji, która skończyła się ok. północy wskoczyliśmy z Januszem do auta i pojechaliśmy do najbliższego centrum handlowego, aby zobaczyć szaleństwo „Black Friday”. Jest to dzień wielkich wyprzedaży w większości sklepów i domów towarowych w Ameryce. I ogromnie dużo Amerykanów kupuje za połowę lub 30% ceny nominalnej całą masę towarów, aby je następnie po kilku dniach – ZWRÓCIĆ! Tak, taaak! Od godziny 00.00 w piątek, setki klientów tłoczą się w kilkusetmetrowych kolejkach przed sklepami, aby „nachapać się” taniego towaru, by po kilku dniach – oddać go z powrotem. Zastanawiałem się: „o co chodzi???”. I dochodzę do wniosku, że to chyba coś, co przypomina instynkt myśliwego. Zasadzić się, wymarznąć w oczekiwaniu na zwierzynę, a jak już podejdzie – NIE STRZELIĆ. Albo strzelić – i nie trafić. I to SPECJALNIE nie trafić! Mam możliwość obserwowania takich myśliwskich operacji. Ale nie powiem gdzie. Myślę również, że emocje wynikające ze stania w kolejce są dla Amerykanów tak nowe i oryginalne, tak niezwykłe, że dla ich przeżycia decydują się poświęcić swój czas i czasami nawet zdrowie. By poczuć dreszcze. A to, co się dzieje po otwarciu drzwi sklepów można zobaczyć w stacjach telewizyjnych. Ludzie zachowują się tak, jakby pierwszy raz widzieli sklep i towary. Przypomina mi to obrazki z naszej Ojczyzny, które obserwowałem, jako nastolatek w latach 80-tych XX wieku. Różnice jednak pomiędzy tą gorączką zakupów są takie, że w Polsce we wspomnianym okresie towarów NIE BYŁO, a w Ameryce od kilkudziesięciu lat panuje NADPODAŻ towarów. Ot, co. No, ale naoglądałem się, uśmiechając pod wąsem, Amerykanów stojących w długaśnych kolejkach, a potem tych samych – w szale zakupów. A, tak mówiąc szczerze, ja sam też skorzystałem z dobrodziejstw Black Friday i zakupiłem coś po bardzo okazyjnej cenie. Ale w piątek WIECZOREM, a nie w środku nocy. O! Tyle o amerykańskich zwyczajach.
A potem z Januszem odbyliśmy wycieczki po okolicach Chicago, w ramach których odwiedziliśmy historyczną miejscowość St. Charles położoną na przedmieściach Chicago. Historyczna, to taka, która ma więcej, niż 100 lat. W Europie to trochę śmiech, ale tam – wielki szacun. Odwiedziliśmy więc historyczne miejsca, skwery, mosty przez rzekę, wspięliśmy się na wieżę widokową wykonaną z drewna – zgodnie z zasadami najwyszukańszej sztuki konstruktorsko-budowlanej. Następnie Pooglądaliśmy zimujące na nabrzeżu wycieczkowe statki z oszukanym napędem tylnokołowym. Oszukanym, bo wielkie koła napędowe na rufie, były atrapą tego popularnego na rzekach amerykańskich rodzaju napędu. Pod linią wodną każdego ze statków kryły się dwie nastawne nowoczesne śruby. Ehhhh, czasy… Kiedy wracaliśmy do Glandale Hts, Janusz zaproponował, że pokaże mi coś niezwykłego. W miejscowości Bartlett zbudowano świątynię i ośrodek medytacyjny BAPS Shri Swaminarayan Mandir. Niezwykła budowla została sfinansowana przez Akszar Puruszottam Swaminarajan Sanstha, pochodzącego z tradycji Swaminarayan założonej przez Bhagawana Swaminarajan. Świątynie wzniesione z marmuru, piaskowca i drewna egzotycznego zbudowano również w Edison (USA), Toronto (Kanada) oraz Londynie (Anglia) i… nie będę wymieniał tej długiej listy – gdzie jeszcze. Powiem tylko, że kunszt rzemieślników, którzy misternie ryli, szlifowali, kuli marmur, piaskowiec i drewno teakowe przyprawia o zawrót głowy. Takiej precyzji, fantazji i pracowitości w zakresie sztuki zdobniczej w budowlach sakralnych jeszcze dotychczas nie widziałem, ani nie dotykałem. Coś absolutnie fantastycznego! Nie spodziewałem się, że takie cudo można znaleźć w Chicago. Pozostając pod wrażeniem klimatu tego miejsca, spacerowaliśmy z Januszem i z szacunkiem myśleliśmy o ogromie pracy włożonej w realizację tego arcydzieła architektury i sztuki zdobniczej. W powietrzu unosił się zapach kadzideł, więc nietrudno było przenieść się siłą wyobraźni do Indii…
Ale nie w Indiach, tylko w Chicago jednak byliśmy i tego samego dnia rozpocząłem serię koncertów w klubach polskich.
Zagrałem i zaśpiewałem w Klub PRL przy Harlem Foster, u Mirka. Mirek, to piekarz, budowlaniec, żeglarz, koniarz, myślę, że zawodnik MMA i miłośnik piosenek Marka Grechuty. Niezłe. Urządził swój pub w stylu PRL: plakaty, hasła  epoki, pamiątki „pomilicyjne”. Menu oferowane w pubie przywodziły również na myśl stare PRL-owskie czasy. Mirek oferuje głównie zapiekanki. I wiecie co? Idą mu jak woda! Widziałem, jak na zapleczu przygotowywał górę bułek do zapiekanek i już w nocy z tej góry nie zostało nic. Wszystko poszło do ludzi! Tak naprawdę, to kuchnia pubu wydaje również inne smakołyki, ale zapiekanki pieczarkowo-serowe w Stanach Zjednoczonych wprawiły mnie w stan szoku. Co kraj, to obyczaj… Mirek sprawił mi przyjemność opinią na temat mojego grania i odbioru mojej osoby – tak w ogóle. Z wyobrażeń o mnie jako o jakimś „pizdryku” z Polski zmieniło mu się tak bardzo, że długo mi dziękował i gratulował występu. I jego silnoręcy goście też okazywali mi wyrazy „szacunu”. Fajnie tam było. Muzycznie – dynamicznie i z energią. Bywalcy byli bardzo zadowoleni. Poderwali się do wspólnego śpiewania, mimo, że piosnek nie specjalnie znali.
Zagrałem również w Kafe Praha. To z kolei czeski pub muzyczny w Chicago. Artystycznym aniołem kreującym muzyczno-teatralno-poetyckie wydarzenia jest tam Alicja Szymankiewicz. W trakcie rozmowy okazało się nieoczekiwanie, że kończyliśmy to samo III Liceum Ogólnokształcące w Olsztynie, a ponadto, Alicja jest absolwentką bliskiego memu artystycznemu sercu – studium wokalno-aktorskiego przy teatrze Muzycznym w Gdyni. Kolejne niezwykłe spotkanie za oceanem…Tym razem poetycki klimat miejsca sprzyjał raczej balladowemu repertuarowi koncertu. Zaśpiewałem więc ballady z obszaru marynistycznego oraz te, znane mi z innych rozległych i magicznych obszarów poezji śpiewanej. Bardzo się widzom i słuchaczom spodobało moje śpiewanie. Chociaż frekwencja mogłaby być silniejsza. Ale zasada, która mówi, że ilość widzów powinna przewyższać ilość wykonawców została zachowana.
Po dwóch udanych koncertach w mniejszych klubach, czekał mnie duży koncert w Klubie Motocyklowym Sokół. Ale o tym – w następnym odcinku.

„Ja panie widzę, że nadeszły wielkie zmiany I wciąż do przodu galopuje „gupi” świat. A mnie się śnią Mazury z żaglem bawełnianym, A ja wspominam tamtych ludzi z tamtych lat.”

Tak sobie śpiewałem przygotowując się do „Nocy Mazurskiej”, która odbyła się w polskiej restauracji „Lutnia” przy Belmont Ave. w Chicago.

Wróciliśmy z Florydy do Chicago we wtorek wieczorem. Przez kilka dni żyliśmy ze Zbyszkiem wspomnieniami z wakacji na Florydzie, ale życie toczy się dalej! Przyszły nowe sprawy, wydarzenia, atrakcje. Aby posmakować ciężkiej pracy w stylu amerykańskim zgodziłem się pomóc Januszowi w wykonaniu pewnej pilnej a nie za bardzo wdzięcznej pracy polegającej na usunięciu wosku ochronnego z podłogi PCV, umyciu jej i nałożeniu nowej warstwy wosku. Podłogi było od cholery i trochę, bo zajmowała wielką halę fabryki elementów elektronicznych, a wykonanie roboty miało się odbyć nocą z czwartku na piątek. Rzuciłem sam sobie wyzwanie: czy dam radę i nie „wymięknę” wykonując ciężką fizyczną pracę. Przyznam, że nie było łatwo, szczególnie gdzieś między 1.00 a 3.00… Mięśnie, które dawno lub nigdy nie były obciążone obsługą ciężkich, specjalistycznych narzędzi i wykonywaniem nietypowych ruchów – bolały niemiłosiernie. Pod koniec roboty, tak ok. 3.00 miałem serdecznie dość: wszystko mnie bolało, nogi po 8 godzinach dźwigania ciała i sprzętu nie zginały się w zawiasach. Ooooj, ciężki to kawałek chleba. Ale tak sobie myślę, że jak by nie było innego wyjścia – dałbym radę i takiej robocie! Ludzie pracują przecież jeszcze ciężej. Można się przyzwyczaić – kwestia uwarunkowań i motywacji. Miałem osobistą satysfakcję, że mimo bólu i zmęczenia NIE WYMIĘKŁEM!!! Ale druga konstatacja jest taka, że na pewno nie chciałbym w ten sposób zarabiać na chleb. Z masełkiem. :-)
A już w piątek wieczorem w polskiej restauracji „Lutnia” przy Belmont Avenue odbyła się impreza zatytułowana pięknie: „Noc Mazurska”. Imprezę wymyślił Zbyszek. Chciał, aby w sympatycznej i komfortowej czasoprzestrzeni spotkali się mieszkający w Chicago i okolicach ziomkowie z Warmii i Mazur. To był cel nr 1. Celem nr 2 było wprowadzenie gości w taki klimat, aby chcieli spotykać się na „Nocy Mazurskiej” co roku, a jeśli poczuliby się w swoim towarzystwie bardzo ale to bardzo dobrze, może doszłoby do założenia Stowarzyszenia Miłośników Warmii i Mazur!? Swoją ideą Zbyszek zaraził znajomych i znajomych znajomych. Efekt był taki, że z kameralnego spotkanka planowanego pierwotnie na jakieś 20 osób zrobiła się spora, bo na 50 osób regularna fiesta! Ekipa z „Lutni” stanęła – mimo nie najlepszych wstępnych rokowań – na wysokości zadania. Sala była przygotowana elegancko i nastrojowo, jedzonko było przepyszne: i to na ciepło, i to na zimno, i to na słodko, i to na słono. Stroną rozrywkową zajęło się silne muzyczne komando: zespół złożony z polskich muzyków pod angielską nazwą „The Reason” (ang. – powód, przyczyna) oraz ja. Band liderem Reasonów był grający na perkusji Andrzej Rojek – „ziom” z Olsztyna, który kilkanaście lat temu współtworzył zespół Kaczki z Nowej Paczki. Doświadczony Andrzej basista, niezła wokalistka Kasia, doskonały gitarzysta Tomek Ciastko, drugi – Sebastian stworzyli kawałek dobrej muzyki. No może repertuarowo niekoniecznie doskonale dopasowanej do charakteru imprezy. Zdarzyło się też tak, że zagrałem i zaśpiewałem z nimi kilka dobrych coverów polskich kapel rockowych. I to nasze wspólne muzykowanie bardzo przypadło do gustu gościom imprezy. Spodobało się im również moje solowe śpiewanie. Przygotowane wcześniej śpiewniki z piosenkami mazurskimi i żeglarskimi bardzo się przydały. I jak to zwykle bywa rozkręciłem śpiewająco całe towarzystwo. Wszyscy goście zgodnie wystrzelili się na orbitę dobrej zabawy. Około północy zamykaliśmy imprezę żegnając rozradowanych zabawą gości, którzy dziękowali i prosili o jeszcze. Do zobaczenia w przyszłym roku! „Noc Mazurska” została uwieńczona totalnym i permanentnym sukcesem. Gratulacje na ręce pomysłodawcy: Zbyszka!!! A ja zebrałem pochwały i gratulacje od moich nowych znajomych – uczestników imprezy. A potem były następne koncerty: Club PRL, Cafe Praha i Sokoły. A o tym już za chwilkę małą. :-) )