SHANTIES 2011. XXX Festiwal Piosenki Żeglarskiej w Krakowie. Tak to zobaczyłem i tak poczułem!!!! Zapraszam do lektury.

Shanties, Shanties!!! I już po Shanties! Dopiero dzisiaj wykaraskałem się z pofestiwalowego przeziębienia, jako-tako ogarnąłem emocje, ułożyłem wspomnienia i stwierdziłem gotowość do napisania relacji z XXX Shanties widzianych moimi oczami oraz przeżywanych moimi emocjami.
Wyjeżdżając na południe kraju – najpierw do Wrocławia, via Szczyrk (Apartamenty „Gronik” i 1 dzień ostrego nartowania), by w efekcie w środę po południu zjechać do Krakowa, byłem podekscytowany i nastawiony bardzo pozytywnie do zbliżających się zdarzeń.
Już po południu w środę, 23 lutego pojawiliśmy się z Kasią w Sali SCK Rotunda przy ul. Oleandry. Odbywał się tam uroczysty koncert z okazji 30-lecia Młodzieżowego Klubu Morskiego Szkwał z Krakowa. Nietrudno się domyśleć, że Shanties są rówieśnikiem „Szkwału”. Feta wypadła znakomicie: zagrali i zaśpiewali zaproszeni wykonawcy – gwiazdy szant i piosenek żeglarskich: Andrzej Korycki, Ryszard Muzaj, Jerzy Porębski, Marek Szurawski, Piotr Zadrożny. A całość poprowadził Marek Szurawski. Specjalnie na tę uroczystość oraz na festiwal przyleciał Karaibów Jacek Reschke – były komandor Szkwału i pomysłodawca i Dyrektor pierwszych Shanties. A z sąsiedztwa Karaibów – Florydy przyleciał Witek Zamojski, z którym ostatnio widzieliśmy się na festiwalu w Nowym Jorku, w październiku ubiegłego roku. Zarówno Jacek, jak i Witek wyglądają jak 1 000 000,00 USD (czyli razem 2 000 000,00 USD). Są chodzącymi dowodami na poparcie tezy, że życie w ciepłym klimacie sprzyja! Wszystkiemu! Zresztą wystarczy ich pooglądać i posłuchać. Przywitaliśmy się serdecznie, wymieniliśmy newsy i oglądaliśmy to, co się działo na scenie. A tam, oprócz śpiewów, miały miejsce dekoracje osób związanych przez 30 lat z MKM Szkwał: Komandorowie, członkowie zarządów, przyjaciele Klubu itp. Sceny podniosłe, wzruszające przeplatane wspomnieniami i komentarzami nagradzanych. A kuluarach miały miejsce powitania z kolegami i koleżankami „po szancie”, z którymi nie widziałem się jakiś czas: dłuższy lub krótszy. Koncert potrwał ok. 4 godziny i był znakomitym starterem dla festiwalu. A ten rozpoczął się następnego dnia wieczorem – koncertem wspomnień, który poprowadzili Jerzy Porębski i Waldek Kapitan Mieczkowski. Ale dla mnie festiwal rozpoczął się wcześniej, bo już o 10.00 spotkaliśmy się całym „operowym” zespołem w Rotundzie, na próbie kostiumowo-rekwizytowo-technicznej. Próbie do Opery Shenandoah. Ma się rozumieć! Cos niesamowitego: po 23 latach miałem zagrać znowu Wodza Indian – ojca głównej postaci opery – Shenandoah. Zasadniczo zmienił się skład zespołu, bo dorosło młode pokolenie. Zuzia Łuczak zagrała główna rolę (kiedyś – Ania Sojka), Indian zagrały księżniczki z sekcji „Program” oraz ekipa z Brasów oraz okolic. Z okolic Górnego Śląska. Rolę Kupca brawurowo odtwarzał Andrzej Korycki, Szamana – występujący w gepardzie – Jerzy Ozaist (jak wtedy), a Ojcem Rzek został Koval – Mirek Kowalewski. Całość spinał – jak 23 lata temu – reżyser dokumentalny, Andrzej Radomiński. Kiedyś z Warszawy, obecnie – Skubianka. Podczas próby zasadniczo dominował entuzjazm zespołu. Jeśli chodzi o poziom przygotowania do ról: aktorów – do gry, muzyków – do akompaniamentu, rekwizytorów – do ubrania i wyposażenia mjuzikalstars – to spotykałem się z wyższym. Ale najlepiej jest odpowiadać za siebie i swoja działkę, co też założyłem i czyniłem od początku do końca. Inaczej też, niż kiedyś, z powodu dorosłości chyba, podchodziłem do tego przedsięwzięcia. Na większym luzie. I to pomogło mi odnaleźć się w operowej rzeczywistości. A Kasia, to nawet awansowała na stanowisko Kierowniczki Zespołu Baletowego, który stworzyła z dostępnego materiału, przygotowała, a następnie brawurowo poprowadziła do boju. Próba potrwała do popołudnia, a ja w płynny sposób przecierzgnąłem się z aktora w wykonawcę i po odbyciu próby mikro, byłem gotowy do perfomensu. No i się zaczęło! Do Rotundy napływali falami widzowie i wykonawcy. Fajowo było zobaczyć znane i sympatyczne twarze znajomych. W dobrej formie i kondycji. Z przyjemnością przywitałem się z Chrisem Ricketsem – Brytyjczykiem, którego usłyszałem w Tychach 2 miesiące wcześniej, a który przyjechał na Shanties ze swoją miłą Natalie. Chris ładnie śpiewa „ichnie” piosenki folkowe i marynarskie, przygrywając sobie sprawnie na przestrojonej magicznie gitarze. Przywitanie było obustronnie świadome, gdyż Chris również pamiętał mnie z koncertów w Tychach. A byli jeszcze inni: z bliska i z daleka! I rozpoczął się koncert i zaśpiewaliśmy ładnie i zagrali. A podobały mi się 2 nowe piosenki Witka Zamojskiego – na 30 lecie Shanties specjalnie napisane (ten Witek, to Mocarz…), Jacka Jakubowskiego interpretacje starych piosenek „Królików” ładnie zaśpiewane i zagrane nie mniej ładnie na gitarze. Bardzo mi się też spodobała reakcja „Publisi” na mój występ, bo nakłoniła mnie nie znosząc sprzeciwu do wyjścia na scenę i ukłonienia się ze 2 razy. Co najmniej. Hmmm… Miłe uczucie!!!! Powiadam Wam! A zaśpiewałem „Staruszka jachta”, „Moje Mazury”, „Wielki Błękit”, a na koniec – no jakżeby inaczej – jubileuszowo „NorthWest Passage”. Program dobry i dobrze przyjęty. Ci co byli – widzieli i mam nadzieję – potwierdzą! Aaaaaale to nie koniec dnia jeszcze był! No ma się rozumieć, w kuluarach i garderobie Rotundy trwała nieustająca giełda nowych dżołków oraz niesamowitości. Niesamowitością była m.in. moja czarnego koloru opaska, która noszę na prawym nadgarstku. Albo raczej to, co potrafi ona zrobić różnym człowiekom… A potem, po giełdzie i wymianie niusów, ok. godziny 23.45 udałem się do tawerny Stary Port i zagrałem 1,5 godzinny koncert dla staroportowej Publiczności! Jako, że w niedzielę w koncercie finałowym, miał wystąpić Packet, a ja z nim, postanowiłem więc przypomnieć packetowe piosenki. Czasem z pomocą słuchaczy zagrałem z 10 piosenek z repertuaru Packetu. Zabawa była „po pachy”!!!! Ludzie znają te numery. Śpiewaliśmy pięknie razem i atmosfera zrobiła się niezwykła. W tę atmosferę wstąpili Waldek Kapitan Mieczkowski i Jacek Jakubowski i kontynuowali tawernowe śpiewy przez następne 2-3 godziny. Ale już bez nas. Ze względu na ogrom pracy czekający nas w piątek, udaliśmy się z Kasią niespiesznie, ale zdecydowanie do hotelu. A tam – „do poduuuuusiiiii”…
Dalsza część relacji, i zdjęcia – już zaraz! Już niebawem!