XXX Festiwal Piosenki Żeglarskiej SHANTIES 2011. relacji cz. 2Zapraszam do lektury!!!Tadan!!!

Niespodziewanie nastał piątek!! Po śniadaniu w miłym towarzystwie, rzuciliśmy się z Kasią w wir życia towarzyskiego, które jak co roku kwitło w restauracji Hotelu Wyspiański, w którym mieszkaliśmy podczas Shanties. Z-apdejtowalismy dane towarzyskie nasze własne oraz naszych bliższych i dalszych znajomych. Jak to w życiu bywa: u jednych dobrze, u innych – mniej… Radość z tego, że u nas jak na razie – nadal dobrze! Radość sprawiła też nieustająca giełda aktualnych dowcipów. Taka nowa (chociaż już nie tak bardzo) świecka tradycja! A po śniadaniu – DO ROBOTY! W podziemiach klubu Żaczek rozpoczęła się próba musicalu (tak raczej chyba należy nazywać przedsięwzięcie „Shenandoah”). Andrzej PanReżyser Radomiński spinał ostateczną formę musicalu. Kartki z tekstami i nutami były w mocnym i stałym użyciu zarówno aktorów jak i muzyków. Koncepcje się ścierały, docierały, mieszały, unosiły, obrażały, strzelały fochy, a potem się uspokajały i wszystko szło dalej. W międzyczasie czarowałem tych, co jeszcze nie znali zagadnienia – moją magiczną bransoletką… Tak się zastanawiałem patrząc na ten „sajgon”: „jak to wszystko wypali na scenie?”. Na pytanie dała odpowiedź niedaleka przyszłość.
Po zatankowaniu paliwa stałego, aby nie umrzeć z głodu weszliśmy do Rotundy. A tam koncert prowadzili Koval i Zbyszek z „Zejmana”. Fajnie grali soliści i zespoły. Fajnie grał na swojej szwedzkiej lirze – Zbyszek. Instrument ze strunami, klawiszami, stroikami, ale mimo całej swojej skomplikowaności – do ogarnięcia. Ale może tylko przez zdolnych? Albo magistrów sztuki po Akademii (Zbyszek właśnie jest)? A potem było po koncercie i zaczęliśmy się przygotowywać do odpalenia musicalu. Przebiórka w kostiumy, makijaż – charakteryzacja, doping doustny (dla potrzebujących), szamotanina z kartkami z tekstami, poślizg czasowy, doping doustny ponownie (dla potrzebujących), ciasnota na scenie, kiedy zaistniała dekoracja: tipi, prosiak pieczony poduszkowy, Missisipi dla Ojca Rzek – Kovala. Widzów przywitali Andrzej PanReżyser Radomiński i Witek Zamojski – Kupiec w Shenandoah sprzed 23 lat. I POSZŁO! Koval Ojciec Rzek pięknie odśpiewał arię intro po czym w pospiechu zainstalował na mnie nagłowny mikrofon umieszczając mikroport tym razem nie w moich slipach – jak na próbie, tylko za paskiem ukrytym pod kostiumem. I wstąpiłem na scenę. Grałem (aktorsko!!!), śpiewałem, robiłem miny, gestykulowałem, wygrażałem, skalpowałem, obcinałem i obcinać chciałem, tańczyłem, podskakiwałem i klękałem, dialogowałem z Kupcem Andrzejem Koryckim, czujnie obserwowałem poczynania koleżanek aktorek i kolegów aktorów. A pod moimi nogami i za plecami tętniła życiem wioska indiańska. Małe Apaczątka kręciły się – zarazy – między nogami i doskonałe dawały sobie radę na scenie. Zuzia – Shenandoah gwiazdowała, że hej! Andrzej Kupiec śpiewał pięknie gmerając tylko z lekka nóżką po scenie, gdzie rozłożył kartki z tekstami – ściągami. Duży miał z tego ubaw. A publiczność jeszcze większy! Podobno z balkonu było dokładnie widać i nogę i teksty i wszystko. A potem zatańczyły duchy Lorka i Dominika pod kierownictwem ducha Kasi wzbudzając szał entuzjazmu. No ja się nie dziwię… Było na co popatrzeć. W międzyczasie odśpiewał swoje partie „człowiek w gepardzie” – szaman – Jurek Ozaist. Chyba był mocno w stresie, bo zaczynał w takich wysokich tonacjach, których nie ogarniał chór Indian. Ale jakoś poszło. Na pewno co się nie naśpiewało, to się nawyglądało. Zdjęcia są najlepszym dowodem na to, że sukces był totalny i całkowity!!! A na zakończenie był WIELKI FINAŁ!!! „Rule Galizia!!!” Pięknie i potężnie zagrzmiał chór Indian w wielogłosowych refrenach. A publiczność poderwała się z krzeseł! Było „standing ovation”! To są miłe chwile. Wilgotnieją oczy, ego pomrukuje z zadowolenia, trema to zjawisko nieaktualne już. Sama euforia i radość z dobrze zrobionej roboty. Satysfakcja i radość. Szum oklasków i okrzyki „bis” (no jak to? Całość od początku?). I nie ma w takiej chwili żadnego znaczenia, że ktoś kiedyś gdzieś napisał, że ta cała opera to wygłup i ten ktoś nie chciał brać w tym wygłupie udziału, bo on szanty to śpiewa(ł) na poważnie. A mnie tam takie wygłupy się podobają! Nawet jeśli jestem już w drugim etapie mojej drogi. I tak sobie staliśmy na scenie, a naprzeciwko nas stała klaszcząca publiczność. I tak się sobą cieszyliśmy. A potem nastąpił jeszcze jeden finał w wykonaniu trochę mających parcie na szkło aktorek. Na jazzoworapowo. SieMiNieSpodobało to trochę… Aaaaale oooojtam! Zeszliśmy ze sceny aby odebrać gratulacje, kwiaty, odznaczenia, wyrazy i żeby się ego wreszcie najadło do syta! I wtedy ci, którzy potrzebowali dopingu pospektaklowego udali się, aby się zdopingować, a my – aktorzy mniej narwani udaliśmy się w miejsce, w które tacy aktorzy zwykle się udają.
A potem już szybciutko nastąpiła sobota! A po niej niedziela – przed południem!!! I wreszcie LUZIIIIIK!!! Włóczyliśmy się z Kasią po foyer Rotundy to słuchając muzyki, to gadając ze znajomymi. Najnieoczekiwaniej w świecie odbyłem długą rozmowę o naprawianiu złych aspektów świata tego z Muzykiem Harmansą Wojciechem, z którym się dobrze gada – tak jak i słucha! No więc naprawiliśmy go trochę, a na dalsze naprawianie umówiliśmy się na nie za długo. Posłuchałem i pooglądałem pięknie grających Les Souilles de Fond de Cale, Makarow – śpiewają piękne ukraińskie i rosyjskie szanty i wioślarskie pieśni na 3 męskie głosy, jak zwykle znakomicie wypadły 4 Refy, Flash Creep, Perły, Qftry. Całe szczęście, że zespoły, których obecnej twórczości nie trawię – były w mniejszości. Więc męki było mało. A w niedzielę po południu spotkałem się z dawno nie widzianymi koleżankami i kolegami z Packetu, aby zrobić próbę przed występem i namówić się co i jak. Ale się narobiło! 24 lata od festiwalowych sukcesów spotkaliśmy się znowu, aby zagrać na scenie Shanties. Wystąpiliśmy więc w składzie: Dorota „Punia” Zaborowska-Sawka, Regina Kozakiewicz, Artur „Łysy” Wąsicki, Józef Elimer, Waldek Kapitan Mieczkowski, Krzysztof Jurkiewicz, Jacek Jakubowski Andrzej „Kadłub” Kadłubicki i ja. Ale zanim to nastąpiło, wskoczyłem w najelegantszy jaki mam – garnitur, pod szyją zawiązałem najelegantszy – jaki mam krawat i z równie wystrojonym Markiem „Siurawą” Szurawskim zadaliśmy szyku jako VeryWystrojeniPanowieKonferansjerzy Koncertu Finałowego Jubileuszowych XXX Shanties w Krakowie. Warto było się naprężyć, bo z 60 osób zrobiło oczy i zaakcentowało bodylenguydżem swoje osłupienie z powodu tak niezwykłego stroju. I O TO CHODZIŁO!!!! Jak jubel, to jubel. W koncercie Finałowym wystąpiły same rodzynki i wisienki: laureaci nagród Grand Prix z poprzednich lat oraz goście zaproszeni: Stare Dzwonnice, Groms Plass, Les Souilles de Fond de Cale oraz Chris Rickets i Makarow m.in.w polsko zagranicznych projektach NorthWest Passage i Koń (Lube). Miałem ogromną przyjemność zaśpiewać z Chrisem te piękną pieśń Stana Rogersa w wersji polskiej i angielskiej. Podobało się to nam, publiczności i Pawłowi Jędrzejce, który jako 3-ci na scenie zaśpiewał ją z nami. Może cos z tego wyjdzie jeszcze? Międzynarodowego? Kto to wie – who knows? Najjaśniejszym – jak dla mnie – punktem koncertu był występ Packetów. Sprawnie wpięliśmy się w nagłośnienie i zagraliśmy oraz zaśpiewali największe packetowe hity. A publiczność z nami – wszyscy i wszystko! Dreszcze były, że hej! A powiedzieliśmy jeszcze o tych, co z nami nie ma… Zakończyliśmy występ premierą: Zieloną Tawerną. Bardzo się to udało! Ku radości wszystkich. W międzyczasie odbyła się część z oficjalno – reprezentacyjna, podczas której Krzysztof Dyrektor Bobrowicz na scenie wręczał osobom zasłużonym dla Festiwalu pamiątkowe dyplomy uznania i pamiątkowe statuetki lub prezenty. Przyznam się, że ja tez otrzymałem taka nagrodę jako reżyser koncertów festiwalowych. Przyznam również, że sprawił mi ten fakt PRZEOGROMNĄ PRZYJEMNOŚĆ!!! A statuetka stoi dzisiaj na widocznym miejscu. I będzie tak stała.
I tak powoli dojechaliśmy do końca koncertu i festiwalu. Poprosiliśmy wykonawców, aby wspólnie wykonać Pożegnanie Liverpoolu na koniec. Nie zrozumiałem wyrazu buntu kolegi z Sąsiadów, który odmówił zaakompaniowania na gitarze do tej piosenki. Może to dlatego, że jakoś tak wyszło, że musieli skrócić swój występ o 1 piosenkę? Może? Sytuację uratowała Dominika Płonka, która przejęła gitarę i zagrała jak należy. Nieoczekiwanie zrobił się późny wieczór i dawno świecąca się żarówka rezerwy pogoniła nas do hotelu. W celu wypoczynku – ma się rozumieć.
I tak to się skończyło. No może nie tak do końca. Bo dopadło mnie jednak powszechne na XXX Shanties przeziębienie i trzyma w zasadzie do dzisiaj. Aaaaale się tym bardzo nie przejmuje, bo to stan nabyty: jest i już zaraz nie ma! A wspomnienia wspaniałe z Festiwalu zostają. W pamięci, sercu, na zdjęciach. Warto było tam być!!!