Chociaż jeszcze nie dokładnie o samym festiwalu…
W przeddzień rozpoczęcia koncertów Organizatorzy poprosili nas o wizytę w rozgłośni Polskiego Radia w Pomona, w celu zareklamowania Imprezy i osobistego zaproszenia Widzów, poprzez fale eteru do licznego w niej udziału. No, przyznam szczerze, że „się trochę jechało” z Queens. Ale czego się nie zrobi dla miłej Dyrektor Eli! Wsiedliśmy w klubowego busa (zupełnie nie wiem dlaczego, ale od samego początku przypominał mi auta dostarczające kuracjuszy do miejsca przeznaczenia w amerykańskich filmach o pewnym miejscu odosobnienia w Alcatraz) i pojechaliśmy w składzie: Ela Sawicka, Dorota Huculak, Jerzy Porębski, koledzy z FORMACJI, ja i towarzyszące nam osoby. Po dotarciu na miejsce i poczekaniu w ilości „małowiele” zostaliśmy zaproszeni do studia przez red. Ewę Strzałkowską i rozpoczęła się audycja na żywo. Było jak zwykle: „kto my zacz, skąd i co robimy, dlaczego to, a nie co innego, jak nam się podoba tutaj (tam), a może by tak coś zagrali oraz zaśpiewali – a, bardzo proszę!, a zaprośmy na koncerty – SERDECZNIE ZAPRASZAMY!” I tak minęła godzina jak „z bicza trzasł”. Weseli wyszliśmy ze studia i tu wydarzyły się zabawne 3 historie. Po pierwsze zadzwonił na antenę jakiś pan Roman czy Ryszard z Chicago i zapytał czy ci szantymeni to muszą ZAWSZE śpiewać tylko o wódzie i kobitach, bo jemu to nie odpowiada i w sumie go to irytuje i zniesmacza. Jurek Porębski odpowiedział mu na żywo na antenie, niezwykle – jak to on zawsze – inteligentnie, że to ze względu na 100% deficyt 1 i 2 składnika podczas rejsów morskich. Nima, więc pozostaje tylko o tym śpiewać… I w ten sposób wyczerpał temat. A my postanowiliśmy uważać na pana Ryśka/Romka podczas festiwalowych wyczynów. 2-gie zabawne wydarzenie to takie, że podczas mojego expose na antenie ujawniłem, że pochodzę z Mazur, a ściślej mówiąc z Warmii (Bartoszyce, a potem Olsztyn) i najnieoczekiwaniej w świecie Darek Gutomski, kontrabasista z FORMACJI oświadczył, że on też jest z Bartoszyc, a w dodatku urodziliśmy się w tym samym roku. Tysiącdziewięćsetktórymśtam. Ha! A potem zadzwonił radiowy telefon i zostałem do niego poproszony, gdyż osoba dzwoniąca wywołała mnie z nazwiska i imienia. I okazało się, że była to sąsiadka moich Rodziców, którzy od jakiegoś czasu mieszkają pod Olsztynem, a pani Ela B. była przez ładnych kilka lat ich sąsiadką, a audycję słuchała przez przypadek jadąc samochodem. I z wrażenia aż zatrzymała auto na poboczu drogi aby dosłuchać, a potem zadzwonić i pogadać ze mną. Pani Ela przyszła potem na koncert festiwalowy i słuchała naszego żeglarskiego śpiewania. I to była 3-cia zabawna historia! „Sieporobiło”, prawda?
O tym, jak wracaliśmy 5 godzin z Pomony na Queens i staliśmy w korkach ulicznych New Jersey w deszczu i bez klimatyzacji w aucie – nie będę pisał w ogóle. Dodam może tylko, że uratowała moją nadszarpniętą „psychologię” smaczna kolacja pobrana od „chińczyka” i spożyta w miłym Towarzystwie.
A potem przyszedł Pan Piątek, po amerykańsku Mr. Friday. Przyjechali do NYC: Dariusz Ocetek z Florydy – kiedyś organizator szantowych festiwali w Nowym Jorku, śpiewający szanty zawodowy wokalista – baryton. Wielkie chłopisko z wiecznym, szczerym uśmiechem na paszczy; Arek Wlizło z Kanady; Witek Vito Zamojski z Boca Raton (też Floryda) – mój dawny znajomy z szantowych scen w latach 80-tych. Witek był zawodowym żeglarzem pracującym wiele lat na żaglowcu POGORIA. Opłynął świat, był wszędzie i wszystko widział. Tryskający humorem, błyskotliwy, inteligentny, uśmiechnięty tym swoim szelmowskim uśmiechem! Mimo upływu PEWNEGO CZASU, Witek jest tym samym krejzyWitkiem, co wtedy, czyli za czasów Opery Szantowej Shenandoah, spotkania na redzie Cristobal w strefie Kanału Panamskiego i innych spotkań w TAMTYCH czasach. Aaa! W międzyczasie zamieszkaliśmy u Krzyśka Grubeckiego i jego Żony Kasi, 2 przecznice od domu Eli. Ich syn Mikołaj-Nicholas wyfrunął z domu do akademika i w ten sposób zrobiło się miejsce dla nas. Aaaa! Byli jeszcze dwaj domownicy: łamacz serc DJ – sznaucer (średni) i Dymek – kotka, która chodziła zawsze własnymi drogami – jak to kotka…
Krys Grubecki to przedsiębiorca, żeglarz z najwyższymi uprawnieniami i ogromna praktyką morską, pilot samolotu i krótko mówiąc: „facet z jajami”. Myślę, że każdego z nowych znajomych poddaje świadomie lub nie, pewnemu egzaminowi. I w zależności od wyniku – przyjmuje ich do grona, lub nie. Powiem tylko, że rozkoszowaliśmy się gościnnością domu Krysa i Kasi do samego końca naszego pobytu w NYC, za co jesteśmy z Kasią NIEMOŻLIWIE WDZIĘCZNI!!! )))))
No więc okazało się, że Witek i Krys, to dobrzy znajomi (jaki ten świat maaaaaały jest) i natychmiast pojawiły się wspólne tematy dotyczące wspólnych znajomych. Jak się okazało, niektórzy ich wspólni znajomi byli również moimi, więc wspólnota okazała się potrójna. Mooożna… taaak… powieeeedzieć…
Po wstępnym nagadaniu się pojechaliśmy do sali, w której miały odbyć się koncerty festiwalowe. A była to sala widowiskowa Centrum Polonijno-Słowiańskiego, przy 176 Java Street – w sercu Greenpoint – polskiej dzielnicy na Brooklynie. Sala była już prawie przygotowana. Nad sprawami nagłośnienia scenicznego pracował już 2-gi dzień Jacek Jakubowski z FORMACJI, żeglarską scenografię stworzyła Edyta Bialkowski, a bufetem zajęli się Stefan i Iwona. Piątkowy koncert pn. „Ballady Morskie i Szanta Klasyczna”, poprowadziłem ja sam - na prośbę Eli Sawickiej. Uroczystego otwarcia Festiwalu dokonała ona i komandor Polskiego Klubu Żeglarskiego w Nowym Jorku – Janusz Kędzierski.
No i ruszyło! Swoje dzieła i arcydzieła prezentowali ze sceny Jerzy Porębski – przedstawiać nie trzeba, Dorota Huculak z NYC (piękny głos, osobowość sceniczna, ciekawa interpretacja piosenek), Arek Wlizło (wykonawca i autor piosenek z Kanady), Darek Ocetek, o którym pisałem wcześniej, Witek Zamojski, Formacja i ja. Bardzo urocza była współpraca muzyczna i wokalna, którą na gorąco, na scenie nawiązywali pomiędzy sobą Arek, Darek, Dorota, Jerzy i muzycy z Formacji. Po prostu dochodzili do mikrofonów i dośpiewywali głosy lub dogrywali na instrumentach linie melodyczne lub akompaniament do melodii. Piosenki zyskiwały przez to nowy wyraz, stylistykę, nastrój. No, może nie wszystkie i nie zawsze. Ale w większości przypadków zdecydowanie tak było. Największe wrażenie wywarł na mnie występ Witka Zamojskiego. Zagrał i zaśpiewał swoje piosenki jak za najlepszych lat. Dla mnie to była BOMBA! Rewelacyjna interpretacja tekstu, doskonały kontakt z publicznością, energia, dynamika i ZAWODOWSTWO. Witek wie po co wychodzi się na scenę. Dał show najwyższej klasy. Przypomniały mi się czasy festiwali szantowych z lat 80-tych, kiedy zachwyceni słuchacze – w tym ja – oklaskiwali zawsze znakomitego Witka. Szkoda, że mieszka na Florydzie, a nie w Polsce… Podobał mi się też występ Doroty Huculak. Wkłada wiele serca w swoje śpiewanie i sprawia, że wierzę w jej przekaz. To taka moja prywatna kategoria-kryterium oceny wykonawcy. Dorota przy niezłym warsztacie wokalnym jest po prostu autentyczna, wiarygodna i energetyczna.
Mój występ został przyjęty bardzo ciepło (bis – WYKLASKANY!), co jak zwykle sprawiło mi ogromna przyjemność. Zakończyliśmy – jakże by inaczej – „Pożegnaniem Liverpoolu” gdzieś krótko po północy, zgormadzonymi na scenie siłami wszystkich Wykonawców koncertu, a tym samym – festiwalu. A potem, kto miał siłę, udał się… No, na bankiet się udał…
A potem zaraz szybko przyszła sobota, po amerykańsku: Saturday. Festiwalu dzień 2-gi.
W tym samym miejscu, ci sami wykonawcy, ale zazwyczaj różne piosenki. Opowiem trochę o moim występie. Przyznam szczerze, że chcąc sprawić niespodziankę Publiczności (nieco metrykalnie starszej, niż ta nasza – krajowa) postanowiłem zaśpiewać moją „Historię szantowej sekwencji 4 akordów” wędrujących sobie po świecie. Zawiera ona w sobie kilka piosenek znanych i lubianych przez taka właśnie publiczność w powiedzmy… średnim wieku. Pointą opowieści jest piosenka Jurka Porębskiego „Gdzie ta keja”. Korzystając z jego obecności na festiwalu poprosiłem o udział w „projekcie” i osobistą opowieść o tym jak to z napisaniem „Kei” było. Jerzy na współpracę się zgodził – ku mojej wielkiej radości. Jak ustaliliśmy tak uczyniliśmy. W stosownym czasie zaanonsowany przeze mnie Jerzy wyszedł na scenę i opowiedział jak powstała „Gdzie-ta-keja” oraz ją osobiście zaśpiewał. Noooo, przyznam szczerze, że Publiczność trochę oszalała z radości. Noooo, przyznam też, że to takie miłe całkiem dość uczucie dla wykonawcy. Kiedy Publiczność oszaleje z powodu występu. Naprawdę, jest to baaaardzo miiiiłe! Tak jak bis. Który też nastąpił! W międzyczasie zagrali i zaśpiewali moi Koledzy i Koleżanki: solo i w różnych konfiguracjach. Otrzymali zasłużone i należne im brawa. I owacje. A! Zapomniałbym, że naprzeciwko sceny odbywały się tańce w wykonaniu niezmordowanego Darka Ocetka, który wykręcał kółka polek i oberków z kolejnymi partnerkami. Niezmordowany…
Sobotni koncert pn. „Szanty, Szanty, Szanty” – Morskie Opowieści poprowadził Krzysiek „Jurkiel” Jurkiewicz z FORMACJI. Koncert zakończył się – a jakże – wspólnym wykonaniem „Pożegnania Liverpoolu” przez wykonawców i Organizatorów, którzy pracowali przy festiwalu. Była to jedna z dłuższych wersji tej piosenki, jaką przeżyłem osobiście. Między innymi dlatego, że Witek Zamojski „wtrancał” do mikrofonu wstawki parodiujące „Dyrektorzycę” Elę Sawicką, a wykonawcy i publiczność wprost ryczeli ze śmiechu!!! No i niajniespodziewaniej w świecie nastąpiła niedziela, ok. 01.30 am. I niektórzy, tak jak w dniu poprzednim poszli… Na bankiet…
A ja odwiozłem do domu Krysa, Witka i siebie, najpierw zaliczając „Greenpoint by nite” zza kierownicy mercedesa skrzyżowanego z odrzutowcem. Jakieś takie cudo za 100 miliardów dolarów, którym dowiozłem nas do Middle Village.
Aaaale! festiwal się jeszcze nie skończył! W niedzielę o 01.00 pm. w festiwalowej sali odbył się koncert dla dzieci i młodzieży polonijnej. Poprowadził go Jerzy Porębski. Wystąpiły polonijne zespoły dziecięce, które wykonały swoje interpretacje szant i żeglarskich przebojów pod akompaniament Jurka lub mini disc’u. Dzieciaki otrzymały nagrody i dyplomy za udział w koncercie, a my – wykonawcy, odśpiewaliśmy po kilka piosenek z naszego repertuaru, najbardziej odpowiadających audytorium. I tak oto ok. 03.30 pm. festiwal został zamknięty przez Elę Sawicką.
Już troszkę umęczeni udaliśmy się wszyscy na barkę, czyli do siedziby Polskiego Klubu Żeglarskiego w Nowym Jorku. Po co? No jak to: po co! Na bankiet!!! Się udaliśmy! Już na spokojnie i na luzie pośpiewaliśmy klubowiczom i samym sobie ładne piosenki z różnych stron świata. Potem zrobiliśmy sobie kilka „rodzinnych” fotografii, ponapawaliśmy się oszałamiającym widokiem zachodzącego słońca na czystym tego dnia niebie i… porwali do siebie – mnie i Kasię – Bożena i Andrzej Daukszewiczowie.
Ale o tym – to już w następnym odcinku…