Spotkania, spotkania, spotkania…USA i Kanada 2010.Relacja cz.III.

Bożena i Andrzej Daukszewiczowie, to moi znajomi jeszcze z olsztyńskich czasów. chodziliśmy do jednej klasy w szkole podstawowej nr 1. Potem każdy poszedł w swoją stronę. I już po …dziestu latach za pośrednictwem pewnego portalu społecznościowego odnaleźliśmy się. Okazało się, że Bożena związała się z Andrzejem „na dobre i na złe” oraz, że od tamtego czasu tworzą świetną parę. I od słowa do słowa, od maila do maila i od zdarzenia do zdarzenia spotkaliśmy się w efekcie w ich domu – w ich nowej ojczyźnie. Ani Bożena, ani Andrzej nie zmienili się na tyle, abym nie mógł ich rozpoznać. Co więcej – nie miałem z rozpoznaniem najmniejszego problemu :-) ) Rozmowy o życiu i minionych latach rozpoczęliśmy w steak house, do którego zaprosili nas Bożena i Andrzej. Luuudzieee… Jednym z niewielu powodów dla których mógłbym zamieszkać w USA są tamtejsze steki. Smak, konsystencja, kolor – nieosiągalne (ech… niestety!) w naszym kraju. Niebo w gębie i poezja! Taki stek. Wielki i wykończony na „medium”. No, ale rozmowy były ciekawsze. Dowiedzieliśmy się co robią, co myślą i co czują nasi gospodarze, co porabiają ich córki. Pogadaliśmy – jak to zwykle przy takich okazjach – o naszych wspólnych znajomych. Tych, których wspominamy dobrze i tych… pozostałych. Tak przy okazji wydało się parę spraw z przeszłości! Między innymi to, że z Andrzejem chodziłem do jednej klasy w podstawówce, a z jego najbliższym kuzynem – Adamem, chodziłem przez 4 lata do jednego ogólniaka w Olsztynie. A Andrzej i Adam, to synowie braci bliźniaków. Niezłe, prawda? Powspominaliśmy sobie czasy podstawówki oraz naprawiliśmy pokaźny kawałek świata i rzeczywistości! Bożena i Andrzej objawili się jako ludzie inteligentni, rozsądni, wrażliwi. Rozmowa z nimi była dużą przyjemnością i w jakimś sensie wyzwaniem. W przypadku spotkań po wielu latach zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że coś, albo nic nie „zaiskrzy” pomiędzy nami. A to z powodu odmiennych poglądów na świat i ludzi, zapatrywań na sprawy podstawowe i nieistotne. W tym przypadku wszyscy zdaliśmy egzamin z życia. :-) ) Było o czym rozmawiać ze zrozumieniem i wzajemnym szacunkiem. Bożena i Andrzej osiągnęli – tak jak wielu naszych rodaków – stabilizacje w ich nowej ojczyźnie i pomimo związków z Polską są obywatelami stanów, a tym samym obywatelami świata. Jeżdżą, latają, zwiedzają, żyją pełnią życia. Sympatycznie obcuje się z takimi ludźmi. Jak się potem okazało, byliśmy podbierani przez nich w podobny sposób. Następnego dnia Bożena odwiozła nas na Queens, a przy okazji pokazała nam okolicę, w której mieszkają. I to co zobaczyłem, wypełniało moje wyobrażenie o „statystycznych” stanach. Spokojne miasteczka rozrzucone wśród zieleni lasów i zarośli (no o tej porze roku – żółci, czerwieni i brązów), czyste, tchnące dobrobytem i spokojem, poczuciem stabilizacji zamieszkujących je obywateli. Obszerne domy odzwierciedlające fantazję ich projektantów, podjazdy, samochody, centra handlowe, muzea, szkoły, budynki użyteczności publicznej: wszystko pozostające ze sobą w harmonii i związku przyczynowym. Oczy i umysł odpoczywają w kontakcie z takimi widokami.
Wypadliśmy z „objęć” Bożeny i Andrzeja i wpadliśmy w objęcia „dyrektorzycy” festiwalu – Eli Sawickiej. Zorganizowała u siebie pofestiwalowe party. Zaprosiła Stefana i Iwonę, Lucynę i Marka (współorganizatorów festiwalu), Krzyśka Grubeckiego, kolegów z Formacji i nas. Smaczne jedzonko przygotowane na backyardowym grillu, smaczne napitki „wzburzające w żyłach krew” dla tych, którzy tego potrzebowali i stosują i… atmosfera zrobiła się rodzinno-sympatyczna. Prym wiedli Jurkiel i Jacek. Gadali, grali i śpiewali. Mnie jakiś „dżetleg” nieplanowany dopadł, więc ciągnąłem na czerwonym światełku rezerwy. Rezerwa wyczerpała się w odpowiednim momencie, kiedy w zasięgu pojawiło się wygodne łóżko.
Następnego dnia ruszyliśmy na Manhattan. Powoli przyzwyczailiśmy się do ogromu zabudowy, tempa życia na ulicach, atmosfery wyspy. Ale tyle jeszcze niewidzianych miejsc, niezwiedzonych zaułków, zadziwień i zaskoczeń było przed nami! Syciliśmy się więc widokiem niezwykłego „budynku – żelazka”. Flatiron Building zlokalizowany jest w miejscu gdzie Broadway zbiega się z Dwudziestą Trzecią Ulicą. Flatiron w tłumaczeniu na język polski oznacza żelazko. Nazwa ta została nadana budowli ze względu na trójkątną działkę, na której powstał oraz charakterystyczną trójboczną bryłę budynku. Oficjalnie budynek nosi nazwę Fuller Building od nazwiska przedsiębiorcy, którego firma sfinansowała budowę, jednak nazwa „Żelazko” jest używana powszechnie. Jest to pierwszy z obiektów zbudowany na konstrukcji stalowej i jeden z pięciu najbardziej rozpoznawalnych drapaczy chmur znajdujących się w Nowym Jorku. Budynek służył filmowcom do nakręcenia kilku filmów, m. in. znalazł się on na planie filmu „Godzilla” i „Spiderman”. Pamiętam! Grał w tych filmach!
Odwiedziliśmy – a jakże – największy na świecie (tak o sobie mówi) dom towarowy MACY’S. Uwierzcie – jest co zwiedzać i gdzie chodzić! 10 kondygnacji, długość 1 przecznicy, a na tej powierzchni do kupienia wszystko co wymyśliła ludzka wyobraźnia, a co nadaje się do konsumpcji (no nie tej jedzeniowej tylko tak ogólnie!). Kasi przebierała w torebkach i butach Louisa Vuitton’a oraz innych zbytkownych gadżetach. I coś tam chyba sobie wybrała…? Pod koniec naszej wycieczki odwiedziliśmy Katedrę Św. Patryka. Jest ona siedzibą arcybiskupa Nowego Jorku oraz parafialnym kościołem w Nowym Jorku. Jest również największą neogotycką świątynią katolicką w Ameryce Północnej. Położona jest przy Piątej Alei, pomiędzy 50th i 51th Street w centrum Manhattanu, dokładnie naprzeciwko Rockefeller Center. W katedrze znaleźliśmy polski „kącik”. Kopia obrazu Matki Boskiej częstochowskiej, obrazy polskich świętych i błogosławionych oraz popiersie papieża Jana Pawła II. Sama budowla jest jakby z innej bajki. Potężna, neogotycka budowla otoczona drapaczami chmur – dwa różne światy, dwie różne rzeczywistości…
Przed wskokiem do metra zajrzeliśmy jeszcze do Apple Store przy 5th Avenue i zapowiedzieliśmy naszą wizytę w najbliższym czasie.
A następnego dnia pakowaliśmy walizki i przygotowywaliśmy się logistycznie, fizycznie i psychicznie (hie, hie, hie!!!) do pokonania trasy New York – Toronto – New York. I w czwartek rano RUSZYLIŚMY W DROGĘ!!!
Ale o tym w ostatniej części mojej relacji! Już niebawem
:-) )