Żegnaj Ameryko! Trzymaj się! Spotkamy się w Nowym Orleanie! A na razie krótkie słowa dwa: „Moje uszanowanie!”

Takie słowa nuciłem sobie pod nosem wsiadając do samolotu na lotnisku O’Hare w Chicago kilka dni temu. Samolot zabrał mnie do Europy, a następny – do Polski. Tak kończyła się moja tegoroczna amerykańska przygoda. A zaczęła się prawie rok temu, kiedy kolega mieszkający w Ameryce – Zbyszek Jarząbek zaprosił mnie, abym przyjechał do Stanów na trochę dłużej. Zastanawiałem się nad jego propozycją, analizowałem różne aspekty, ale pewne istotne argumenty przeważyły decyzję na TAK.

Historia trochę niesamowita. Zbyszek odnalazł mnie przez znany polski portal społecznościowy, nawiązał ze mną kontakt i go podtrzymywał. Był pełen uznania dla mnie, faceta tak jak on – z Bartoszyc, z tego względu, że w jego opinii, w dziedzinie szant i piosenek żeglarskich osiągnąłem sukces. Zbyszek zakładał, a potem wchodził w skład zarządu klubu żeglarskiego NENUFAR z Olsztyna, w którym działałem w 2 poł. latach 80-tych. A że imprez, obozów szkoleniowych i rejsów NENUFAR organizował co nie miara – „ocieraliśmy się” na tych imprezach ze Zbyszkiem o siebie. Jak się w niedawno okazało, to w 1 poł. 80 lat braliśmy udział w tych samych imprezach turystycznych, rajdach pieszych po Warmii i Mazurach, w ramach działalności klubów, do których wówczas przynależeliśmy: on w Bartoszycach, ja – w Olsztynie. I tak to w niezwykły ale z pewnością zaplanowany gdzieś sposób, zaplotły się znowu nasze losy… Koncepcja mojego pobytu tam polegała na tym, że będę miał bazę noclegową oraz samochód do dyspozycji i mam sobie odpocząć, zrelaksować się oraz nawiązać kontakty, które dobrze zaowocują. Zanim jeszcze wyjechałem, zostałem zarekomendowany oraz poznałem Ulę i Janusza Kamińskich, którzy również mieszkają w tamtych okolicach oraz znają Zbyszka. Rekomendacje pochodziły od naszych wspólnych znajomych z Olsztyna i okolic, których poznałem z kolei biorąc aktywny udział w życiu i działalności Akademickiego Klubu Turystycznego – AKT w Kortowie, na terenie Uniwersytetu Warmińskiego (dawniej Akademii Rolniczo-Technicznej) w Olsztynie. Lata spędzone pod dachem AKT-u to osobny rozdział, a rekomendacji udzielił mi Jurek H. i Edek K. Nawet nie przypuszczałem wtedy, że tak się przydadzą. Tak więc koligacje i wsparcie miałem w jakimś sensie – zapewnione. Na pewno wygodniej jest jechać na dłużej w sytuacji, kiedy można liczyć na wsparcie. A ja tak właśnie miałem. Wyleciałem 2 listopada z lotniska Rębiechowo w Gdańsku.  Całkiem spokojny o ewentualne komplikacje z lotem, w sensie – że na pewno ich nie będzie. Stąd ten spokój, bo w przeddzień wylotu – 1 listopada, kpt. Tadeusz Wrona wykonał plan wypadków lotniczych wiadomym lądowaniem na Okęciu ze szczęśliwym finałem. Więc mnie NIC JUŻ NIE MOGŁO GROZIĆ – STATYSTYKI WYKONANE!!! Lot przebiegał via Monachium do Chicago na lotnisko O’Hare. Tam po zbyt długiej i niesympatycznej (po co, do kogo, ile masz kasy, co robi ten tam, a tamten itd itp) odprawie granicznej przewałkowanej przez naszych sojuszników, wstąpiłem do krainy wiecznego szczęścia, równości, demokracji, wolności i czegotamjeszcze. Odebrał mnie Zbyszek, który obawiał się, że sojusznicy mnie cofnęli z powrotem do kraju. Potem sprawy potoczyły się wartko. Najpierw musiałem sobie poradzić z niesympatycznym jet lag czyli dolegliwościami związanymi ze zmianą strefy czasowej (7 godzin różnicy! Do tyłu!) Pomogła mi w tym melatonina. Polecam! Następnego dnia spotkałem się z Januszem i Ulą oraz poznałem uroczego „burka” o imieniu Tyson i wyglądzie psa killera oraz sercu największym psim jakie w życiu spotkałem. Z Januszem zakupiliśmy gitarę w Guitar Center i w zasadzie byłem gotów do pierwszego koncertu. Taaak. Koncertu, bo w międzyczasie Janusz korzystając ze swoich układów załatwił mi 7 koncertów w polskich klubach nieżeglarskich (wypaliły wszystkie 5) i żeglarskich (wszystkie 2 nie wypaliły), więc cudownie się okazało, że wyjazd nie będzie tylko krajoznawczy! Pierwszy koncert zagrałem więc w ToTu Cafe, polskim klubie muzycznym przy 2300 River Rd w River Grove. Klub jest całkiem spory, odbywają się tam koncerty różnych zespołów oraz – to już na stałe – bywalcy oglądają relacje z najróżniejszych meczów: kosz, hokej, football itd. W piątek o 20.00 byłem już pod parą, kiedy zaczęli schodzić się uczestnicy: ludzie w wieku 25 – 35 lat, ładni, zadbani, dobrze ubrani, przyglądali mi się bacznie, a ja starałem się zagadywać do nich przyjaźnie. Trochę pełen obaw rozpocząłem koncert. Pierwszy set był rozpoznaniem bojem, a następne 3 – wspólną wspaniałą żeglarską zabawą. Okazało się podczas rozmów, że większość z widzów do polonijni żeglarze i ich znajomi. Przyszli na koncert z nadzieją, że wreszcie pośpiewają znane i nieznane piosenki i posłuchają nowego (?) i dobrego (?) wykonania. I tak się stało! Byli zachwyceni. Ja też. Pierwsze lody zostały przełamane. Ludzie mnie „kupili”! Okazało się, że od wyjazdu kilka lat temu z Chicago na Karaiby Jacka Reshke, który i tam szanty organizował, skończyły się też szantowe koncerty. Więc ludzie są spragnieni żeglarskiego śpiewania. No to proooooszę bardzo!!! Adrenalina była po obu stronach, a potem wspólne fotografie, gadki spod żeglarskiej chatki, plany na najbliższą przyszłość i identyfikacja wspólnych znajomych.




Jak się okazało – całkiem skuteczna i efektywna!!! I ani-m się spostrzegł była już 2.00 am czyli druga w nocy. O kurdę!!! A jutro, a raczej DZISIAJ jedziemy na Florydę. Zatem: szybko spaaać! I to szybko. No to już o 3.00 am u Zbyszka zamknąłem oczy i spróbowałem – nie bez kłopotów spowodowanych adrenaliną – zasnąć. Chyba się udało. A w sobotę siedliśmy w Zbyszkowego trucka (po amerykańsku: „troka”) Freightliner i z trailerem (naczepą) załadowaną full ruszyliśmy na południe, na Florydę. Ale o tym już niebawem. A zdjęcia – jutro. Ukłony!!! Grzegorz.