Wczesnym sobotnim przedpołudniem załadowaliśmy nasze rzeczy oraz prowiant do przedziału podróżnego wielkiego, należącego do Zbyszka, amerykańskiego trucka – Freightlinera – „Fretka” i ruszyliśmy w drogę – na południe! Piosenkę, której refren jest
powyżej nuciłem sobie tym razem pod nosem. A jest to piosenka historyczna: od niej rozpoczęła się moja wielka przygoda z piosenkami, turystycznym bractwem i poniekąd – dzięki tej piosence wylądowałem tam, gdzie wylądowałem. A z Chicago na Florydę droga długa… Długa – na warunki europejskie. Bo jak spojrzeć na przeglądową mapę USA, to nie wygląda wcale tak strasznie. Głupie ok. 1300 mil. Czyli takie sobie ot 2000 km. W jedną stronę. Weźmy np. odległość dzielącą Chicago i zachodnie wybrzeże: 2100 mil, czyli 3400 km. To JEST KAWAŁ DROGI! Tak naprawdę jednak, to te 2000 km trochę mnie przerażało. I słusznie zresztą. Całe szczęście, że amerykańskie trucki – w tym i Fretek, wyposażone są w całkiem wygodne zaplecze noclegowe składające się z 2 wygodnych – prawie 2 osobowych, piętrowych łóżek, szafek na ubrania, miejsca na przenośną lodówkę, szafek na prowiant. Można by się tylko czepnąć foteli kierowcy i pasażera – bo mogłyby być wygodniejsze. Ale oooooj tam! No więc ruszyliśmy: Bożena, Zbyszek – kierowca, właściciel i kierownik i ja. Czas przejazdu miał zająć 1,5 dnia, czyli na miejscu planowaliśmy być w niedzielę wieczorem. Trasa wiodła przez 6 stanów: Illinois, Indiana, Kentucky, Tennessee, Georgia, Floryda. Widoki za oknami trucka zmieniały się co kilka godzin, tylko natężenie ruchu nie malało. Tzn. malało gdy oddalaliśmy się od większych miejscowości na trasie, ale czy to dzień, czy noc, kiedy przejeżdżaliśmy obok Indianapolis, Nashville, Louisville, Chattanooga, Atlanty ruch na autostradzie był masakryczny. Całe szczęście, że dla Zbyszka takie podróże, to nie pierwszyzna i droga przebiegała nam spokojnie i zawodowo. Gadaliśmy, milczeliśmy, słuchaliśmy muzyki, jedliśmy w trucku i poza truckiem i z pewnymi opóźnieniami – w poniedziałek rano wylądowaliśmy u celu, w miejscowości North Port na Florydzie. Jest to niezbyt duża mieścina położona poniżej Sarassoty, u wybrzeży zatoki Meksykańskiej. Znana jest z obecności i możliwości skorzystania z dobrodziejstw, jakie daje naturalne źródło wody nasyconej związkami żelaza i siarki. Taki florydzki Ciechocinek. Zbyszek postawił na regenerację organizmu i wypoczynek sanatoryjny, a my – poddaliśmy się z przyjemnością jego wyborowi. Zamieszkaliśmy w apartamencie wynajętym od Danuty i Kazimierza – Casey’a. Dom ich jest położony nad strumieniem wypływającym z leczniczego źródła, w malowniczym sadzie drzew cytrusowych. Na drzewach zaczynały dojrzewać właśnie pomarańcze, grejpfruty, cytryny i limonki.
Powiem wam, że na myśl i wspomnienie tych smaczności dostałem pisząc te słowa ślinotoku. Bo sobie wyobraźcie: mam apetyt na pomarańczę? Sięgam ręką do góry, wybieram w miarę miękki owoc i już w tej samej chwili mogę się rozkoszować aromatem florydzkiej pomarańczy: słodkiej, pysznej, wygrzanej na słoneczku. Mmmmm… A słoneczka na Florydzie nie brakuje. Właśnie zaczynała się pora sucha, temperatury osiągały 30 st C w dzień. Całe szczęście, że noce były raczej umiarkowane, więc spaliśmy przy otwartych oknach rozkoszując się świeżym powietrzem. A tak w ogóle, aby sobie uzmysłowić, w jakiej strefie geograficznej leży Floryda trzeba rzucić okiem na przeglądową mapę świata. I wychodzi na to, że to szerokość środkowej Libii, Algierii i Egiptu! Więc czapki na głowy, bo przypala! I faktycznie przypalało. Bożena i Zbyszek – jasnoskórzy, przypalili się na czerwono. Ja, który kremów i filtrów nie tykam – na brązowo. Ale z umiarem i w moim mniemaniu – rozsądnie. Przyznam jednak szczerze, że plecy trochę piekły… Za dnia korzystaliśmy z dobrodziejstw gorącego źródła – bogactwa North Port. Jest to miejsce, do którego po zdrowie przyjeżdżają ludzie starsi. I co ciekawe, jeśli chodzi o narodowości, można spotkać tam Rosjan, Ukraińców, Polaków – przeważnie żydowskiego pochodzenia. Korzystanie z tzw. Jeziorka polega na tym, że zajmuje się na brzegu fotel – bazę, a po zdrowie, w celach leczniczych wchodzi się do jeziorka, które ma kształt koła o średnicy ok 60 metrów. W programie gogle earth widać to znakomicie. Kto chce – spaceruje sobie w wodzie dookoła jeziorka zanurzony po szyję, a kto lubi – pływa wzdłuż lub w poprzek. Pływanie jest ułatwione dzięki dużej zawartości soli w wodzie, więc siła wyporu jest jak np. w morzu Czerwonym, czyli duża. Tak duża, że można się na wodzie położyć i nie wykonując ruchów spokojnie unosić się na jej powierzchni. No więc zażywaliśmy rozkoszy kąpieli w zdrowotnych źródłach, popatrywaliśmy na ludzi, podsłuchiwaliśmy o czym rozmawiają i w jakich językach. I gadaliśmy też o naszych sprawach, tych obecnych i tych z przeszłości. A wieczorami, po zachodzie słońca siadywaliśmy na patio domu i gwarzyliśmy z gospodarzami popijając różne tam takie. W sensie, że co komu tam smakowało! No. Bardzo fajnymi wydarzeniami z pobytu były wycieczki po okolicy.
Któregoś dnia pojechaliśmy do Sjesta Key pod Sarasotą. Jest to wyspa nad Zatoką Meksykańską, z cudowną plażą, której piasek przypomina swoją barwą i konsystencją mąkę ziemniaczaną, a w dodatku ma taką właściwość, że się nie nagrzewa. Czyli nawet jeśli słońce grzeje w makówkę z siłą 30 st C, to piaseczek mile chłodzi w drugą końcówkę. Na dodatek jest jeszcze mile wilgotny.
Ta z kolei cecha piasku sprawia, że na plaży organizowane są festiwale rzeźb z piasku. Na taki festiwal właśnie trafiliśmy i mogliśmy podziwiać prawdziwe arcydzieła stworzone przez – tak mi się wydaje – zawodowych artystów, którzy stanęli w szranki konkursowe. Rzeźby były niezwykłe: przedstawiały postaci, stworzenia, figury ze świata realnego, jak i te pochodzące z obszarów wyobraźni twórców. Te czy tamte – wszystkie były oszałamiające. A zachód słońca nad Sjesta Key to prawdziwy cukiereczek dla amatorów chwil i miejsc wyjątkowych.
Palmy, zapach morza, czerwień i brąz horyzontu to widok jedyny w swoim rodzaju. Od razu przypomniało i skojarzyło mi się zdjęcie z okładki płyty „HOTEL CALIFORNIA” The Eagles… Inną atrakcją, z której skorzystaliśmy było aligator-safari po Myaka River. Nad brzegiem tej rzeki wydzielono rozległy teren, który uczyniono ścisłym rezerwatem lokalnej fauny i flory, a gościom odwiedzającym ten raj stworzono możliwość obserwowania aligatorów – głównej atrakcji okolicy – z pokładu płaskodennej łodzi napędzanej silnikiem śmigłowym.
Wzięliśmy udział w takim safari. Emocjonująco było oglądać większe i mniejsze aligatory w ich naturalnym środowisku. Ciekawie opowiadał o nich około siedemdziesięcioletni kapitan łodzi. W tym niezwykłym świecie żyją również niezwykłe gatunki zwierząt i roślin. Było na co popatrzeć!
A potem pojechaliśmy na południe. Po pokonaniu obrzydliwie prostej – jak w mordę strzelił 100 milowej Alei Aligatorów – odcinka autostrady 75, przecinającej południową część Florydy, zawitaliśmy w Fort Lauderdale, wczasowej miejscowości, odwiedzanej przez turystów z całego świata. Zresztą cały pas od Florida City na południu aż po Jacksonville na północy, to cały wielki pas hoteli, plaż, restauracji, dyskotek i miejsc rozrywki i wypoczynku dla tych, którzy tego potrzebują. Nooo i tych, których na to stać. Bo: NIE TANIO!!! No więc pomoczyliśmy nogi w Atlantyku na plaży w Fort Lauderdale, a potem ruszyliśmy do Boca Raton, gdzie czekał na nas Witek Zamojski z żoną Moniką.
Ugościli nas w swoim pięknym domu, nakarmili smacznym obiadkiem, a potem gawędziliśmy o różnych sprawach na patio, po amerykańsku – bakjardzie. Monika i Witek trzymają się bardzo dobrze, wręcz – kwitnąco! W sensie fizycznym i psychicznym. Klimat miejsca i tryb życia sprawiają, że czas obchodzi się z ludźmi tam osiadłymi hmm… łagodnie! Nie dziwię się więc wcale, że Amerykanie na czas swojej emerytury przenoszą się na stałe lub czasowo – właśnie na Florydę. Cudowne miejsce z cudownym klimatem. Witek jak zwykle pełen humoru i witalności opowiadał nam o historii i czasach współczesnych okolic, życiu na Florydzie, o wydarzeniach i koneksjach żeglarskich. A ja – o naszych polskich szantowych światach, nurkowaniu i innych tam takich. Aż się nie chciało wracać! Ale co było robić – DO WOZU!!! Tym razem powoziłem ja, a Zbyszek robił za pilota i GPS-a. Odkładaliśmy nasze 175 mil do North Port m.in. wzdłuż linii brzegowej Lake Okeechobee, sztucznego zbiornika słodkiej wody, stanowiącego rezerwuar wody pitnej dla miast wschodniego wybrzeża. Szkoda, że nie mogliśmy popatrzeć na ten to wielkie jezioro za dnia… Nocny powrót przez Florydę też miał swój urok. O 2.00 – spać!!!
W ostatni dzień pobytu odwieźliśmy Bożenę na samolot do Sarasoty, a wcześniej skorzystaliśmy jeszcze raz z dobrodziejstw fantastycznej plaży na Sjesta Key. Kąpiel w oceanie, słońce, piasek. Noooo boooosko byłooo!!!
Tego wieczora ruszyliśmy w drogę powrotną do Chicago. W składzie: Zbyszek i ja. Trasa wiodła znowu przez Georgię: pola bawełny, gaje orzechów pecan. Po ładunek dla trucka odjechaliśmy dobry kawałek od głównych tras. To zupełnie inny świat: trochę rozlatujących się farm i budynków mieszkalnych, ludzi o raczej bardzo ciemnym kolorze skóry, którzy posługują się językiem w ogóle nie angielskim. Trudno powiedzieć jakim… To jest Ameryka, której nie znajdziesz na folderach i filmach reklamowych. Dużo różnych emocji…
W drodze powrotnej wymieniliśmy się ze Zbyszkiem kilka razy za kierownicą. I to w trakcie jazdy. Powiem, że powożenie wielkim truckiem wiozącym 20 ton ładunku, o długości zestawu jakieś 18 metrów dostarcza nie lada emocji. Ale dałem radę! Bez jakichś nawet specjalnych trudności powoziłem przez kilkadziesiąt mil. Niełatwa jest praca truckera. Na pewno jakimś ułatwieniem są truck stations – specjalne stacje benzynowe, w których można przenocować na parkingu lub w motelu, wziąć prysznic, zjeść w miarę normalny posiłek, napić się kawy, poczytać gazetę lub skorzystać z internetu. Ale, aby nie zwariować TRZEBA LUBIĆ TĘ CIĘŻKĄ ROBOTĘ. Choć też – dobrze płatną – to trzeba przyznać. Widziałem truckerów jeżdżących z żonami. Myślę, że dobre towarzystwo np. żony, która może zastąpić za kierownicą i ogarnąć zaplecze mieszkalne, lub ze zmiennikiem, jest dużym udogodnieniem i ułatwieniem w wykonywaniu tego zawodu.
Z upływem przejechanych mil, słońce poczęły zakrywać chmury, temperatura spadała, a po przejechaniu dość łagodnych wzniesień Appalachów w stanach Georgia i Kentucky, zrobiło się po prostu zimno, deszczowo i jesiennie. A słońce Florydy było już tylko miłym wspomnieniem. Wieczorem drugiego dnia od wyjazdu z North Port dotarliśmy do Chicago.
A tam czekały już następne plany, ludzie, zdarzenia.
Ale o tym – niebawem. A zdjęcia – jutro. Pozdrawiam, Grzegorz.